Faktycznie, koniec świata. – Ale jak już ktoś tu dotrze, zostaje na dłużej – tłumaczy Michał Malinowski, trzydziestokilkulatek, właściciel willi-muzeum stojącej w Czarnowie pod Konstancinem-Jeziorną. – Jeśli spotkanie jest udane, ludzie nie wychodzą natychmiast po tym, jak wybrzmi ostatnie słowo opowieści. Krzesła w pomalowanej na bordowo, oświetlonej blaskiem płomienia z kominka sali na parterze domu w osiedlu U Siebie obsiadają całe rodziny: zasłuchani dorośli, dzieci śledzące ruchy opowiadacza z otwartymi buziami i kruszące wszędzie chleb z pajd, sąsiedzi Michała, profesorowie Uniwersytetu Warszawskiego, ich studenci i oficjele z ambasad państw, z których opowiadaczy Malinowski gości.
W sumie kilkadziesiąt osób. Ich uwagi nie rozprasza scenografia, oczu nie razi światło reflektorów, nie ma rampy, która odgradzałaby od opowiadającego. Opowiadacz może być w kostiumie, może gestykulować, robić miny, akompaniować sobie na instrumentach, krzyczeć albo szeptać, ale wciąż pozostaje sobą – stoi przed słuchaczami bez maski, za którą mógłby się skryć. To właśnie ta bezpośredniość, intymność kontaktu każe ludziom zbierać się u Malinowskiego; lubią czuć się częścią tworzącego się wokół opowiadacza kręgu.
Obrazy, rytmy, nastrój
– W naszych czasach – wyjaśnia Malinowski – człowiek skoncentrowany jest na sobie, zamknięty na drugiego, tymczasem opowiadając cały czas musimy być nastawieni na innych, odbierać ich stany psychiczne. Otwartość na ludzi i ciepło to chyba jedyne wspólne cechy występujących w muzeum opowiadaczy. Poza tym – same różnice. Kultury i tradycje ustne z daleka i bliska. Cały wachlarz temperamentów: od ekspresyjnych i rubasznych opowiadaczy z Afryki akompaniujących sobie na bębnach, przez ruchliwych, przełamujących opowieści tańcem Hindusów, refleksyjnych przedstawicieli krajów arabskich, po opowiadaczy z różnych regionów Polski.