Mury obronne w XXI stuleciu wydają się być absurdem. W gruncie rzeczy bardziej niepokoi mnie mur wyrastający w głębi naszych serc. Mur, który wyraźnie oddziela nasze uczucia od uczuć Palestyńczyków, nasze doznania od ich doznań, naszą sprawę od ich sprawy. Ten niedostępny, szary, okrutny mur jest chyba największym, ale jakże tragicznym sukcesem terrorystów.
W Morzu Martwym nie można utonąć. Z balkonu hotelowego pokoju widać jego spokojną, turkusową taflę. Para starszych ludzi leży plecami na wodzie i czyta poranne gazety. My nie. Nie po to uciekliśmy z Tel Awiwu, aby znów szarpać sobie nerwy. Przecież znamy te codzienne nagłówki: „Zamach terrorystyczny w Haderze”; „Iran grozi Izraelowi atakiem rakiet balistycznych”; „Hamas nie zgadza się na zaprzestanie ognia”... Dosyć. Dosyć. Dosyć. Chociaż jeden weekend ma być bez napięcia, bez poczucia zagrożenia, bez strachu. Zaraz zejdziemy na śniadanie, potem kąpiel w podgrzewanych solankach, na wieczór zapowiedziany jest występ jakiegoś objazdowego kabaretu. Na pewno potworna chała, ale na bezrybiu i rak ryba. Jak będzie nudno, to zawsze można iść do barku.
Życie na niby
Elżbieta prosi, abym wyłączył telefon. Ostatnia więź z rzeczywistością zostaje symbolicznie przerwana. Słodka nirwana. Na jak długo? Na krócej niż sądziliśmy. Po śniadaniu i solankach oglądamy telewizyjny program „Dobre życie”. To taki specjalny kablowy kanał dla marzycieli i snobów: hotele-zamki we Francji, wytworne restauracje w Brukseli, luksusowy rejs na Karaibach. Żyć nie umierać. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, kamery telewizyjne przenoszą się do Jerozolimy. Krew na chodniku. Wyją syreny karetek pogotowia. Młoda kobieta z dzieckiem na ręku krzyczy coś w szoku. Reporter wyjaśnia, że o godzinie jedenastej piętnaście fundamentalista islamski wysadził się w powietrze na jednym z ruchliwszych skrzyżowań miasta.