Artyści poznali się rok wcześniej w Paryżu w galerii, w której pracował brat Vincenta – Theo. Sporo ich łączyło. Obaj byli właściwie samoukami, obaj poświęcili się malarstwu stosunkowo późno i z podobną gorliwością podążali w sztuce własnymi ścieżkami. Dzieliło ich jednak znacznie więcej, ale o tym mieli się przekonać dopiero za rok. Szybko zresztą się rozjechali: Gauguin wyruszył malować z Paryża na północ, do Bretanii, van Gogh zaś na południe – do Arles.
Ponownie spotkali się dzięki wysiłkom Vincenta. Wymarzył on sobie bowiem stworzenie w Arles kolonii artystycznej, czegoś na wzór komuny malarzy wspólnie tworzących, dyskutujących i wystawiających. I na początek postanowił ściągnąć do miasteczka Gauguina, którego szczerze podziwiał i szanował. Wytrwale, przez wiele miesięcy słał do Bretanii coraz bardziej uniżone i coraz bardziej rozpaczliwe zaproszenia. Aż w końcu Gauguin uległ. Nie dlatego, że pragnął towarzystwa nazbyt rozentuzjazmowanego kolegi. Nie dlatego, że źle się czuł w swym Pont Aven, bo czuł się świetnie. Zrobił to trochę z ciekawości, trochę dla świętego spokoju, ale przede wszystkim z kalkulacji – sprzedażą jego obrazów zajmował się (z obiecującymi rezultatami) brat Vincenta – Theo.
Ucięte ucho
Spotkali się 23 października. Na Paula czekał pokoik w słynnym żółtym domu, ozdobiony namalowanymi specjalnie na tę okazję przez van Gogha obrazami. A przede wszystkim czekał sam Vincent – przeraźliwie łaknący towarzystwa jakiegokolwiek artysty, a wielbionego Gauguina w szczególności. Od początku utworzył się też układ mistrz–uczeń, choć twórca „Słoneczników” nie był pokornym terminatorem. Szczególnie gdy dochodziło (a dochodziło bardzo często) do dyskusji na temat sztuki. Każdy z artystów miał własne i oddzielne zdanie, którego bronił do upadłego.