„Jako aktor komediowy mam zamkniętą drogę do dramatu, choć za takimi rolami często tęsknię. Wiem jednak, że publiczność oczekuje ode mnie ról komediowych”. Te zdania z wywiadu, jakiego Jan Kobuszewski udzielił „Życiu”, trafiają do niniejszej rubryki nie dlatego, że zasługują na wyśmianie czy polemikę. Są świadectwem niskich lotów tych naszych scen (niemało ich), które jeszcze dziś stosują kropka w kropkę praktyki XIX-wieczne, gdy w aktorstwie obowiązywał ścisły podział emploi. Kogoś angażowano do ról amantów, komików, szlachetnych ojców, pierwszych naiwnych – i ten ktoś grał je potem na okrągło, nie zważając na zmieniające się warunki zewnętrzne i na postępy rutyny. Nie był to najpłodniejszy okres w historii sceny. Z doświadczeń bliższych w czasie wiadomo, że dla aktorów – dobrych aktorów! – płodozmian jest czymś błogosławionym. Specjalista od ról komediowych „przesadzony” do dramatu potrafi wykrzesać z siebie przejmująco prawdziwe tony; tragik od czasu do czasu wręcz powinien wejść nawet w farsę – dla czystej higieny zawodowej. A publiczność? Owszem, ma konserwatywne gusty, lubi to, co już zna – ale swoim ulubieńcom wierzy i zaakceptowałaby ich przecież w nieoczekiwanych rolach. Teatr, który obsadziłby Kobuszewskiego w zgrabnie wystawionym Szekspirze czy Czechowie (do estymy dla tych pisarzy przyznaje się aktor), nie miałby żadnego kłopotu z frekwencją! Czego potrzeba? Wyobraźni, mądrego zaplanowania przedstawienia, tudzież wysiłku i odwagi ze strony tak teatru – jak aktora. Z tym jednak wciąż krucho. Pewnie dlatego czytając zapowiedzi, że w teatrze X wystawiona zostanie sztuka Y, można z góry przewidzieć nie tylko, kto i co w niej zagra, ale i jak zagra.