Niektóre fotografie w książce Andrzeja Bieńkowskiego „Ostatni wiejscy muzykanci” (Prószyński i S-ka 2001) są tak intensywne, że chyba czuje się zapach przedstawionego na nich świata. Zapach wilgotnego tynku, lichego tytoniu, skoszonej trawy. Zapach zetlałych do cna ferszalunków, znoszonych gumofilców, poszarzałej pościeli, dymiących pieców kuchennych, zardzewiałych błotników rowerowych i zapach skrzypiec nieśmiertelnych. Zapach skrawka Mazowsza. Zapach kawałka Polski. Zapach całej Ziemi. Dawno nie widziałem obrazów tak poruszających, tak tajemniczych, tak prawdziwych i tak wzniosłych. Nie jest nawet wykluczone, że celem utrzymania własnego aplauzu w jakiej takiej formalnej harmonii sam go będę musiał miarkować. Sprawy są zapewne proste: jako człowiek z ludu (przypominam: prosty synek z Wisły) czuję sprawy ludu, reaguję na aurę ludu, zachowuję z ludem niezniszczalną, animalną więź. Oczywiście o muzyce ludowej, o muzyce wiejskiej nie mam zielonego pojęcia, ale to akurat łączy mnie z autorem, którego pierwsze założenie metodologiczne brzmi: „Nie znam się na muzyce wsi ani na muzykantach”. (Dwa następne mówią o poznaniu tej muzyki u źródeł i o przyjęciu w pracy punktu widzenia muzykantów). Tak jest, nie mam zielonego pojęcia o tej muzyce, ale też pierwsze i jakże archetypiczne doznanie muzyki żywej to były wiślańskie kapele. Kapele? Jednak orkiestry: orkiestra Starego Nogowczyka, orkiestra braci Krzoków, orkiestra Ondraszek. W tym znaczeniu pomiędzy opisywaną przez Bieńkowskiego muzyką Polski centralnej a moimi góralskimi wspomnieniami jest przepaść: tam już były wariacje, stylizacje, standardy, przeważnie instrumenty dęte, muzyka niewinności utraconej. Tu jest pierwotna muzyka niewinności samej w sobie, takty oberków grane w dziwnych transach, ściany dźwięku wznoszone z osobliwą siłą i precyzją, w których tle – jak powiada autor – „odzywały się głosy, jęki, nawoływania, coś, co stwarzało wrażenie niesłychanego wysiłku i bólu tworzenia, jakiegoś wezwania z dawnego świata”.