„Redaktorzy muszą panować nad tym, jaki materiał jest emitowany, w jakiej formie i jak długo trwa. (...) Muszą mieć absolutną pewność, że umieszczanie w programach szokujących zdjęć jest rzeczywiście uzasadnione (...), brać pod uwagę wpływ tych zdjęć na poszczególnych widzów” – zaleca vademecum dziennikarstwa BBC, wypracowywany latami „wzorzec metra” dla profesjonalnych mediów. Po co w ogóle taka regulacja w świecie wolnym od cenzury, brutalnym, czyli realnym, gdzie obywatel ma prawo do prawdy i nieskrępowanej informacji i przekazu? Dzieje się tak dlatego, że relacjonowanie scen związanych z przemocą rodzi wielorakie skutki, także prawne. Nieraz stoi w kolizji z innymi chronionymi przez społeczeństwo wartościami. W grę może wchodzić np. narażenie psychiki dzieci na szok scenami przemocy, pogwałcenie czyjejś wrażliwości odrażającymi zdjęciami pokazanymi bez uprzedzenia, naruszenie prywatności bohaterów dramatu (czy to ofiary, czy jeszcze nieosądzonego sprawcy), dóbr osobistych ich rodzin itd., itp. W tych ostatnich wypadkach przysługuje roszczenie do sądu, który słono może dziś „wycenić” przekroczenie granic przyzwoitości. Lektura prawa prasowego i kodeksu cywilnego – mile widziana.
Na czym jednak konkretnie miałyby polegać uchybienia? Telewizja nie mogła przecież pominąć lub zmarginalizować dwóch tragicznych, choć zupełnie różnych, zdarzeń z ostatnich dni: zabójstwa ministra Dębskiego i śmierci chłopca w podbiałostockiej szkole. Telewizje amerykańskie przerywają w podobnych wypadkach program i serwują relację „na żywo”; z policyjnej pogoni za słynnym sprawcą, ze szkoły, do której wtargnął chory psychicznie zabójca. Oto moje zarzuty pod adresem różnych, publicznych i komercyjnych stacji:
• Epatowanie krwią i przemocą.