Przez ponad pięćdziesiąt lat socjalizmu uchwalanie budżetu (które zwyczajowo następowało w grudniu kończącego się roku budżetowego) nie wywoływało najmniejszych emocji. I to nie tylko dlatego, że przyjmowana pod koniec roku ustawa nieźle prognozowała rzeczywiste wykonanie budżetu. Istotniejsze było to, że wszyscy mieli świadomość, iż przydzielenie środków finansowych niczego jeszcze nie przesądza. Ważne było "zabezpieczenie podaży na odcinku", czyli przydział (vel limit) konkretnych środków rzeczowych (węgla, cementu, papieru, stali itd.), a jeszcze ważniejsza możliwość realizacji owego przydziału, wymagająca koneksji politycznych i towarzyskich oraz niebywałej sprawności i sprytu zaopatrzeniowca.
Gospodarka socjalistyczna, w której przyszło nam kształtować naszą ekonomiczną świadomość i podświadomość, była bowiem gospodarką niedoboru rzeczowego. Zawsze, choć w zmiennej skali, brakowało w niej wszystkiego. Z jednym wyjątkiem. Nigdy nie brakowało pieniędzy. Te bowiem zawsze można było wydrukować.
Droga od kapitalizmu do kapitalizmu (z omyłkową przesiadką na stacji socjalizm), którą przebywamy obecnie, jest - między innymi - tak trudna dlatego, że przezwyciężone być musi przedstawione wyżej pojmowanie pieniądza jako towaru, którego nie brakuje. Rozumiem, iż dla wielu osób ukształtowanych przez PRL może być to trudne do zrozumienia, ale w normalnej gospodarce naprawdę tak jest, że to nie państwo produkuje pieniądz. Pieniądz jest produktem powstającym spontanicznie i samoistnie, a państwo ma jedynie bardzo ograniczone możliwości ingerencji w jego podaż. Z tego powodu w gospodarce rynkowej nie odczuwa się - na ogół - braku niczego. Z jednym wyjątkiem. Nie spotkałem jeszcze gospodarstwa domowego, przedsiębiorstwa ani jakiegokolwiek innego podmiotu gospodarczego, który by twierdził, że ma za dużo pieniędzy.