Przez ostatnie 10 lat Pekao SA wyraźnie nie miało szczęścia do prywatyzacji. Kolejni ministrowie finansów, a potem skarbu, sprzedawali inne, mniejsze banki, ale nie mieli ochoty lub odwagi pozbyć się perły w koronie. Nieustanne spory o to, co robić najpierw: łączyć banki w jeden silniejszy organizm czy też od razu je sprzedawać, skutecznie paraliżowały zmiany.
Wynik tej rozgrywki był następujący: z wielkich planów konsolidacji sektora, które od 1996 r. formułował Jan Monkiewicz, główny ich architekt, a popierał Grzegorz Kołodko, ostała się tylko grupa skupiona właśnie wokół Pekao SA. Prócz lidera, po sporej politycznej burzy i wielomiesięcznych przepychankach między zarządami poszczególnych banków, weszły do niej jeszcze Pomorski Bank Kredytowy, Powszechny Bank Gospodarczy w Łodzi i Bank Depozytowo-Kredytowy w Lublinie. Od początku stycznia br. Pekao SA ostatecznie wchłonęło mniejszą trójkę, stając się pod wieloma aspektami największym bankiem w Polsce. Pozostał jeszcze "drobiazg" - konieczność faktycznej prywatyzacji, bo sprzedaż, w czerwcu 1998 r., 15 proc. akcji Pekao poprzez giełdę była zaledwie uwerturą do tej finansowej opery.
Przygotowania do wyboru inwestora strategicznego jako żywo przypominają zapasy między narodowcami, a pragmatykami. Według tych pierwszych nowy właściciel powinien być możliwie mocno powiązany z polską gospodarką po to, by bank, w razie kryzysu, uwzględniał także strategiczne interesy kraju. Pragmatycy którzy przede wszystkim liczą wysokość wpływów ze sprzedaży, zaś nabywcę - z zagranicy - widzą w roli lokomotywy, która szybko i sprawnie pociągnie polskie wagoniki w stronę nowych bankowych technologii, organizacyjnej doskonałości i pełnej, bardzo kosztownej komputeryzacji. Tej dyskusji - naprawdę ważnej - być może w ogóle by nie było, gdyby nie sprywatyzowany o rok wcześniej Bank Handlowy (cokolwiek bardziej polski niż pozostali kandydaci), uparcie zabiegający o szansę połączenia się z Pekao SA, a przynajmniej o prawo do udziału w przetargu.