Archiwum Polityki

Pamiętacie Bułgarię?

Był tam zimny schweppes o smaku mandarynkowym, bezchmurne niebo i ciepłe morze. A także cola z lodem i piwo sprzedawane na plaży wprost z lodówki. Dlatego kochaliśmy bułgarskie i rumuńskie kurorty nad Morzem Czarnym. Tym bardziej że w czasach PRL dla wielu Polaków jedyna dostępna zagranica to były tzw. demoludy. Dziś prawie nie ma polskich turystów nad Morzem Czarnym. W biurach podróży mówią, że młodzi nie znają tych stron, a starszych odstraszają relacje o kradzieżach i wysokie ceny usług turystycznych. Ale Bułgaria się zmieniła!

Drogę do Złotych Piasków przegradza solidny szlaban. Ochroniarz wklepuje do komputera numery auta i wręcza plastikową kartę jak do bankomatu. Kartę należy zwrócić przy wyjeździe. Taki system działa we wszystkich kurortach: Bułgarzy walczą z plagą kradzieży samochodów. Za szlabanem, im dalej w gąszcz hoteli, tym trudniej dostrzec, że jest się w Bułgarii. Tłum wczasowiczów, przez który prawie trzeba się przeciskać, rozmawia po niemiecku i rosyjsku. Niemcy i Rosjanie odpoczywają teraz nad Morzem Czarnym w trzy-, cztero- i pięciogwiazdkowych hotelach. Zależnie od zasobności portfeli.

Bułgarzy szybko stanęli na wysokości nowych wyzwań, odkurzyli znajomość rosyjskiego i niemieckie rozmówki. Na progu restauracji kelnerzy zachęcają uprzejmie: – Bitte, bitte, zachaditie k`nam. Karty dań wydrukowano po rosyjsku i niemiecku. Oraz napisy, szyldy, informacje. W wytwornych hotelowych recepcjach wiszą zazwyczaj trzy zegary. Jeden wskazuje czas lokalny, a pozostałe czas w Moskwie i Berlinie. Supermarkety, czynne całą dobę, nazywają się też znajomo: Aldu. Zaopatrzenie jak w centrum Europy. Za to ceny bardziej przystępne.

Wędrówki demoludów

W Polsce, w głębokim PRL zimna cola była tylko w hotelu Forum. Przed sklepami ustawiały się kolejki, kiedy rzucali arbuzy, brzoskwinie albo pomidory. Tymczasem na targu w Sozopolu brzoskwinie piętrzyły się na straganach niczym piramidy, pryzmy arbuzów przy drodze do Burgas łatwiej było napotkać niż skrawek cienia. Wszędzie unosił się smakowity zapach mięsa smażonego na ruszcie, którego nikt wtedy jeszcze nie nazywał grillem. Na campingach, w hotelach nie starczało miejsca, Polacy okupowali prywatne kwatery – pokój ze wspólną łazienką, czyli banią za parawanem na podwórzu.

Polityka 30.2002 (2360) z dnia 27.07.2002; Raport; s. 92
Reklama