Ustalono dość radykalne ograniczenie liczby radnych. W gminach do 20 tys. mieszkańców ma ich być 15, powyżej 20 tys. mieszkańców 5–8 w jednym okręgu, w miastach do 200 tys. mieszkańców ma być 25 radnych, powyżej 200 tys. – nie więcej niż 45 radnych, w powiatach będzie do 29 radnych. (Te wszystkie ograniczenia nie dotyczą Warszawy, gdyż ustrój stolicy nadal będzie regulowany odrębną ustawą, której tradycyjnie jeszcze nie ma).
Nie rozpoczęła się natomiast poważna dyskusja o prawdziwej rewolucji ustrojowej, jaką ma być wprowadzenie bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Nie rozpoczęła się też poważna dyskusja o ordynacji wyborczej. Termin wyborów (zwyciężył czerwcowy, jak chciał SLD) i system przeliczania głosów, a więc polityczne manipulacje przy samorządzie (d’Hondta, premiujący duże ugrupowania) – oto co zajmowało dotychczas uwagę Wysokich Izb i rozpalało do białości polityczne emocje. Wiosenny termin wyborów jest rozsądny – tak samorządowych jak i parlamentarnych – gdyż daje on szansę na ukonstytuowanie się władz i spokojną pracę nad budżetem. Wiosenne wybory samorządowe mają zresztą w Polsce swoją tradycję. Kwestię tę należało oczywiście rozpatrywać, ale w należytym porządku. Podobnie rzecz się ma z liczbą radnych. Można ją ograniczać, by spełnić jeszcze przedwyborcze obietnice, ale najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie – po co? Dla oszczędności na dietach? Dlatego że radni będą tylko dekoracją przy silnej, jednoosobowej władzy wykonawczej? A może jednak nie będą dekoracją?
Bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wydają się być przesądzone, gdyż jest w parlamencie większość zdolna przeforsować takie rozwiązanie i są projekty ustaw autorstwa SLD i Platformy Obywatelskiej.