Archiwum Polityki

Teren skażony

Ochrona środowiska przez długi czas nie miała politycznego znaczenia, więc Ministerstwo Środowiska wpadało często w przypadkowe ręce, zwykle polityków mniejszych koalicyjnych partii. Od kilku lat jednak przez ten resort przepływają coraz większe pieniądze z Unii Europejskiej; wkrótce to mogą być miliardy. Tymczasem w urzędzie, jakby nigdy nic, trwają podjazdowe wojenki – ostatnio między grupą z PSL a słabnącymi działaczami SLD. Komisja Europejska zaczyna mieć tego dosyć.

Resortem środowiska rządzi Stanisław Żelichowski, zasłużony działacz PSL, w Stronnictwie od 32 lat. Dostał tę funkcję niejako z rozbiegu; za poprzedniej koalicji SLD–PSL zajmował ten sam ministerialny fotel. Zapowiadał wówczas, że Polska szybko stanie się – cokolwiek by to miało znaczyć – „zielonym tygrysem Europy”. Uchodzi za człowieka jowialnego i niekonfliktowego, ale zarazem unikającego podejmowania decyzji, zdającego się chętnie na innych.

Ministerstwo Środowiska nazywano pobłażliwie resortem świeżego powietrza. Środowisko kojarzyło się ogólnie z rzekami, jeziorami, lasami i sadzonkami w miejsce wyciętych starodrzewów. Leśnik zatem, a zarazem myśliwy, jakim jest Żelichowski, wydawał się idealnym kandydatem na ministra – i wtedy, i teraz.

Ekologiczny biznes

Teraz ministerstwo Żelichowskiego dostaje z Brukseli ok. 180 mln euro rocznie, a wkrótce będzie to trzy-cztery razy więcej. Szacuje się, że już po wstąpieniu do Unii, w latach 2004–2006, możemy spodziewać się ok. 4 mld euro na inwestycje ekologiczne. Ochrona środowiska to dzisiaj wielki biznes, ogromne kontrakty i oczko w głowie Unii Europejskiej. Nowoczesne technologie oczyszczania, utylizacji odpadów, regulacji wód wymagają zupełnie nowego, menedżerskiego i globalnego spojrzenia.

Wydaje się jednak, iż moment, kiedy Ministerstwo Środowiska stało się tak istotne i zyskało zupełnie nowy kontekst ekonomiczny, umknął uwagi ośrodków rządzących. Resort wciąż pracuje w starym stylu, przypomina typowe polskie biuro, skłócone, podzielone na frakcje i na urzędnicze warstwy geologiczne, które przychodziły z kolejnymi ministrami i próbowały się w warszawskim gmachu przy ul. Wawelskiej okopać. Kiedy w 1997 r. kończyły się rządy SLD-PSL, Żelichowski chciał swoich najbardziej zaufanych współpracowników mianować dyrektorami generalnymi, ale ówczesny premier Włodzimierz Cimoszewicz w tym przypadku nie ugiął się.

Polityka 28.2002 (2358) z dnia 13.07.2002; Gospodarka; s. 58
Reklama