Archiwum Polityki

Obraz wnętrza

Najsłynniejszym obrazem świata jest „Mona Lisa”. Nieprzypadkowo, ponieważ portrety zawsze były dla artystów najważniejszym wyzwaniem i podstawowym tematem dociekań. Czy jest tak nadal?

Przez całe stulecia utrwalano ludzkie twarze w glinie, kamieniu, drewnie, na papierze i na płótnie. Czyniono to z różnych powodów. Portret miał być świadectwem dobrze i cnotliwie spędzonego życia, pamiątką pozostawioną przyszłym pokoleniom. Zaspokajał własną próżność, podkreślał społeczną pozycję portretowanego.

O ile jednak w wizerunkach powstających poza kręgiem kultury chrześcijańskiej były to zawsze pewnego rodzaju symboliczne maski, o tyle w sztuce europejskiej starły się ze sobą dwie koncepcje. Pierwsza, dość oczywista i w społecznej świadomości powszechnie pokutująca do dziś, głosiła, iż portret powinno przede wszystkim cechować podobieństwo do modela. Ale dość szybko utrwalił się i pogląd alternatywny, że nie o wierność oryginałowi, ale o prawdę chodzi. „Kto widzi moją podobiznę, nie widzi mnie. Mój wygląd nie jest moją naturą” – przekonywał już średniowieczny myśliciel Mistrz Eckhart. Z kolei Canova, pochwalony przez klienta za rzeźbę, która wygląda jak żywa, miał ponoć odrzec: bardzo mi przykro. Zaś Michał Anioł, któremu zarzucono, że wizerunki dwóch książąt Medyceuszy nie są podobne do oryginałów, stwierdził filozoficznie: za tysiąc lat i tak nikt nie będzie znał różnicy.

Wraz z ewolucją sztuki słabła pozycja portretu służącego uczczeniu i upamiętnieniu, a wzmacniała się portretu psychologicznego, odkrywającego to co niewidoczne.

Ale dopiero XX w. ostatecznie przenicował w sztuce pojęcie ludzkiego wizerunku. Przede wszystkim zmienił się kontekst. Coraz rzadziej malowano na zamówienie klientów z wypchanym portfelem, marzących o dziele, które zawiśnie w salonie i będzie budziło uznanie gości. Chętniej i częściej artyści wybierali modela: przyjaciół, znajomych, przygodnych i anonimowych ludzi, wreszcie samych siebie.

Polityka 14.2007 (2599) z dnia 07.04.2007; Kultura; s. 75
Reklama