Doroczna międzynarodowa konferencja w Monachium – poświęcona sprawom bezpieczeństwa i obrony, w której uczestniczyło 250 ministrów i dyplomatów – ujawniła publicznie to, o czym po 11 września coraz głośniej było w kuluarach. To mianowicie, że w ramach NATO pogłębiają się rozbieżności między Ameryką a Europą. Różnice w sprzęcie wojskowym i technologii wojennej są już tak duże, że praktycznie uniemożliwiły Amerykanom skorzystanie z pomocy zaoferowanej przez europejskich sojuszników nazajutrz po zamachach. Tak przynajmniej Waszyngton tłumaczy, dlaczego do Afganistanu musiał wkroczyć przy symbolicznym tylko wsparciu innych armii. W Berlinie i Paryżu tę decyzję tłumaczy się raczej jako wyraz amerykańskiej samowoli i niechęci do konsultacji. Rozszerzające się NATO (kolejne decyzje zapadną pewnie jeszcze w tym roku), współpracujące blisko z Rosją, staje się w coraz większej części organizacją polityczną. Czy amerykańsko-europejska rywalizacja na tle politycznym właśnie może sparaliżować militarną sprawność Sojuszu? Żeby do tego nie doszło, w NATO potrzebne będą gruntowne reformy. Niestety, ich przygotowaniem muszą się zająć poróżnieni politycy.