Chałupa Michała Popadyńca nie pierwszy raz została odcięta od lądu. Taka uroda miejsca. Od lat wysyła się tu fotoreporterów i kamerzystów, by mogli efektownie oddać zagrożenie. Bowiem prawdziwe niebezpieczeństwo – nasączone wodą niczym gąbka, przesiąkające w wielu miejscach wały – nie robią takiego wrażenia jak Popadyńcowy pies wyglądający z okna na pięterku. Również obejście Stefanii Zborowskiej, sołtysa Dzierzgonki, położone w niecce między dwoma wałami, świetnie się nadaje do ilustrowania powodziowej grozy.
Jednak tym razem stało się coś, czego Zborowska nie przewidziała. Od 50 lat, jak tu mieszka, nie miała wody w chałupie. Na schodkach, w korytarzyku – i owszem, ale nie w pokojach. Położyła się spać całkiem spokojna, a rano wysunęła nogi na mokry dywan. Czy mogła to przewidzieć? Natychmiast wywiozła dzieci do rodziców męża.
– Wały tak rozmiękły, że mogą się rozpłynąć nawet bez cofki i opadów deszczu, od lat woda nie utrzymywała się tak długo powyżej stanów alarmowych – przedstawia sytuację starosta elbląski Sławomir Jezierski. Gdy poziom na Drużnie przekroczył 6 m i przeciek zaczął gonić przeciek, Markusy poprosiły o pomoc.
Trudno zrozumieć owo zagrożenie od strony jeziora komuś, kto nie widział depresji. W tej części Żuław wygląda to tak: jedzie się drogą na poziomie pól, wzdłuż wału wysokiego na 2,5 m. Za nim, znacznie wyżej niż pola, jest woda – jezioro, rzeka lub kanał. Jeśli już woda wyleje, długo można by czekać aż spłynie. Trzeba ją na powrót wpompować w koryto. Bez melioracji, bez systemu wałów, kanałów, rowów, nie istniałyby Żuławy, a tylko gigantyczne rozlewisko. Gdyby całą tę infrastrukturę utrzymywano w należytym stanie, szanse uniknięcia powodzi byłyby większe. Na przykład, prawidłowo okoszone, umacniane groble, bez jam po nornicach i innych ryjących stworzeniach, nie przesiąkałyby tak łatwo.