W Polsce wszystko musi stać na głowie. Naprawę gospodarki i finansów państwa (a są one rzeczywiście w niepokojącym stanie) rozpoczynają socjaldemokraci, którym z natury rzeczy trudniej ograniczać socjalne przywileje, ciąć podatki i wspierać przedsiębiorców. Ponieważ jednak poprzedni, rzekomo prawicowy, rząd nie zdobył się nawet na próbę powstrzymania finansowej degrengolady państwa, to za miotłę musiała chwycić lewica. Jak uczy doświadczenie, nie bardzo umie ona nią machać, ale wyboru nie ma.
Sądząc po reakcjach w minionym tygodniu, środowisko przedsiębiorców strategię rządu na najbliższe cztery lata przyjęło przychylnie. Przeważało nawet zdziwienie, że program jest ambitny i dość szeroki.
Na papierze istotnie wygląda on nieźle. Po pierwsze rząd chce uprościć system podatkowy, system ubezpieczeń społecznych, obniżyć koszty pracy i zliberalizować kodeks, ucywilizować aparat skarbowy, wreszcie ułatwić zakładanie firm. Parafrazując Billa Clintona, Leszek Miller zaleca swoim ministrom wieszanie na ścianach gabinetów hasła „Przedsiębiorczość, głupku”.
Druga część strategii wydaje się jeszcze bardziej oczywista, bo ma bezpośrednio służyć ograniczaniu bezrobocia. Rząd chce rozpocząć refundację części wynagrodzeń absolwentów, finansować staże, ułatwiać samozatrudnienie, ożywić wolontariat.
– Na te wszystkie punkty programu – mówi Janusz Lewandowski, były minister prywatyzacji, członek Platformy Obywatelskiej – patrzymy przychylnie, bo są niezbędne i od dawna przez nas lansowane. Na razie jednak nie ma żadnej pewności, że związki zawodowe, zwłaszcza Solidarność, poprą proponowane zmiany w prawie pracy.
Bodaj najwięcej wątpliwości budzi jakość trzeciego elementu programu. Rzecz jasna nikt nie kwestionuje potrzeby ożywienia budownictwa mieszkaniowego czy przyspieszenia budowy systemu autostrad w Polsce.