Wprzepięknej powieści „Bracia Lwie Serce” Astrid Lindgren – tej najlepszej chyba w XX wieku pisarki dla dzieci – Zło wyobraża krwiożerczy smok Katla i służący mu siepacze. Bracia zwyciężają, ale i tam śmierć ich rozdziela. Spotkają się jednak w następnym raju, w Nangilimie, na chwilę, ponieważ ani na tym, ani na żadnym innym świecie szczęście nie trwa wiecznie. Ale i śmierć nie jest straszna. To tylko przejście przez bramę.
Miałam pięć lat, gdy ojciec przywiózł nam ze Sztokholmu stosik powieści dla dzieci. Na jednej była odręczna dedykacja po niemiecku: „Dla Ani wszystkiego najlepszego od Astrid Lindgren”. Natychmiast znalazłam się w innym świecie. Gdy przed zaśnięciem leżałam w łóżku, rodzice tłumaczyli mi opowieści o Emilu z Lönnebergi, o Madicie z Czerwonego Wzgórza i wreszcie przygody dzieci z Bullerbyn. To był raj, do którego nieustannie tęskniłam. Gdy poszłam do szkoły, okazało się, że nas – dzieci z Bullerbyn – jest wiele więcej. Myśmy dorastały, ale magia działała nadal. Czy to oglądana w TV Pippi Langstrumpf, zadziorna i czupurna, ze wspaniałą rolą Inger Nilsson, czy Karlsson z dachu, ten chłopski troll ze śmigłem na plecach, czy Lotta z Ulicy Awanturników i wreszcie Ronja, to byliśmy my – „dzieci w każdym wieku”, jak swych czytelników nazywała Astrid. Jest to jedna z największych wspólnot na świecie. Nie wiadomo dokładnie, w ilu milionach egzemplarzy rozeszły się jej książki. Niektóre źródła podają, że tłumaczone na 76 języków rozeszły się w 80 mln, inne, że w 125 mln. Do tej liczby można dodać jeszcze jeden egzemplarz, wystukany dla mnie i siostry przez ojca prywatny przekład „Braci Lwie Serce”, na wiele lat przed oficjalnym wydaniem powieści przez Naszą Księgarnię.