Już kilkanaście godzin po zawaleniu się World Trade Center na miejscu tragedii pojawili się federalni eksperci z Agencji Ochrony Środowiska oraz Biura Bezpieczeństwa i Higieny Pracy USA. Nad pogorzeliskiem unosiły się przez kilka dni kłęby dymu, ale najbardziej niepokoił ich wszechobecny kurz i pył, który wdychali ludzie w strefie zero. Zanim otwarto urzędy i pozwolono mieszkańcom powrócić do domów, służby ekologiczne dokładnie oceniły skład powietrza, którym przesiąkł cały Manhattan. – Nie znaleźliśmy nic alarmującego – zapewniła Mary Mears, rzeczniczka Agencji Ochrony Środowiska. Zaleciła jednak, by w pomieszczeniach wyczyścić wszystkie klimatyzatory, a odkurzacze wyposażyć w specjalne filtry HEPA (High Efficiency Particulate Air), które zatrzymują najdrobniejsze cząstki kurzu. Identyczne filtry mieli zainstalowane w swoich maskach ratownicy pracujący na gruzowisku, ponieważ zabezpieczają one przed pyłem azbestowym, którego obawiano się tutaj najbardziej.
Początkowo – jak donosił „New York Post” – poziom trującego azbestu w dymie przekraczał aż czterokrotnie dopuszczalne normy. Nad tonami gruzu unosił się również zapach spalonego silikonu. W próbkach gruzu odnaleziono włókno szklane, które tak jak azbest może uszkadzać płuca. Spalone plastiki wydzielały związki chloru szkodliwsze niż tlenek węgla. Na szczęście chmura dymu z toksynami uleciała do góry i kolejne pomiary nie potwierdziły niebezpieczeństwa. Zaczęto się natomiast zastanawiać, ile rakotwórczego azbestu było w wieżach WTC przed zawaleniem. Czy to, co legło w gruzach, może szkodzić ludziom?
Ostry jak szkło
Boom na azbest (greckie azbestos oznacza niezniszczalny) w Stanach Zjednoczonych zaczął się w latach pięćdziesiątych. Gdy wznoszono obydwa wieżowce (1966–1973), materiałem tym obowiązkowo pokrywano stalowe elementy konstrukcji, gdyż dobrze zabezpieczał je przed pożarem.