Zofia, łódzka włókniarka, lat 55, zapragnęła zostać kierowcą. Kiedy otrzymała z pracy trzynastkę, uznała, że najwyższy czas zainwestować w siebie. Odchowane dzieci wyfrunęły z domu. Na pierwszym kursie prawa jazdy nie nauczyła się kompletnie nic. Instruktor kazał jej jeździć tylko prawym pasem. Ale co tu wymagać: za kurs zapłaciła jedynie tysiąc złotych, u konkurencji trzeba by dać 300 zł więcej. Dostała zaświadczenie, że zaliczyła teorię i jazdę i może ubiegać się o prawo jazdy.
– Na egzaminie zaliczyłam całą trasę, elegancko wróciłam pod budynek Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego, a egzaminator: bach, bach, enki mi powstawiał – emocjonuje się włókniarka negatywnymi ocenami. – Że za wcześnie włączyłam się do ruchu, bo ciężarówka była zbyt blisko.
Kolejne podejścia kończyły się podobnie. – Po czwartym czy piątym oblanym egzaminie zawzięłam się. Chociaż wydałam już całą trzynastkę i weszłam na pensję. Zofia zmieniła szkołę jazdy, na działce urządziła własny plac manewrowy – z rękawem (pas jazdy i koperta parkingowa). Tam na półsprzęgle zajeżdżała mężowi auto. Zdała za czternastym razem. I nie jest to nadzwyczajny wyczyn: nieoficjalny rekordzista Polski zdawał we Wrocławiu teorię i praktykę 36 razy.
Kurs na kursanta?
Każdego roku około miliona Polaków próbuje zdać egzamin na prawo jazdy, ogromna większość – kategorii B. Od kilku lat tzw. zdawalność utknęła na wstydliwym poziomie: za pierwszym razem udaje się to co trzeciej osobie.
Cały system szkolenia i egzaminowania kierowców sprawia wrażenie, jakby miał służyć nie tyle nauczeniu ludzi poruszania się samochodami, ile poddaniu ich jakiejś przemyślnej selekcji.