Ekonomiści, którzy chcą stosować stare dobre sposoby radzenia sobie z problemami gospodarki, jak gdyby czas nie dokonywał jakościowych zmian w jej funkcjonowaniu, przypominają generałów, którzy zawsze doskonale wiedzą, jak wygrać poprzednią wojnę, a biorą baty w tej, która trwa. Obecnie podejmowane na całym świecie próby walki z kryzysem są tego dobrym przykładem. Podobnie jak działania wobec kryzysów lat 20. i 70. ubiegłego stulecia.
Dziś dominuje myślenie: kryzys to taka głębsza recesja,
a więc trzeba stosować odpowiednio silne narzędzia polityki gospodarczej. Podejście takie może okazać się niebezpieczne. Po pierwsze, skupia uwagę na kwestiach ilościowych, ignoruje natomiast jakościową różnicę między typową recesją a obecną sytuacją. Po drugie, ignoruje skalę kosztów, jakie w rezultacie stosowania takiej polityki spadną na społeczeństwa. Warto chyba postawić pytanie: czy nie zafundujemy sobie pyrrusowego zwycięstwa?
Publiczność oczekuje, że ktoś (czyli w praktyce rządy) sprawi, że wszystko będzie szło jak dawniej. Politycy próbują odpowiadać na to zapotrzebowanie społeczne i obiecują pakiety antykryzysowe, których skala zapiera dech. Mało kto chce się zastanowić, jak wielki koszt spadnie przy okazji na barki społeczeństw. Dzisiaj ludzie odbierają to jako obietnicę, że rządy coś dadzą. W rzeczywistości rządy nie dadzą, lecz każą zapłacić w przyszłości – nam i naszym dzieciom. Ta licytacja, który rząd więcej obieca w ramach pakietu antykryzysowego, to podtrzymywanie iluzji, że dalej można żyć na kredyt. Wszystko zasadza się na niedostrzeganiu przez publiczność, że długu nie zaciągają rządy, lecz społeczeństwa za ich pośrednictwem.
Postulat łagodzenia przebiegu cyklu koniunkturalnego ma dobre uzasadnienie, a jego realizacja może się rządom czasem udać.