Tam, gdzie miało się znaleźć jedno z dzieł, kuratorzy pozostawili na ścianie puste miejsce, a ilustrację w katalogu dokładnie zakleili, tłumacząc okoliczności. Zakwestionowana praca to wykonane w 1975 r. przez Garry’ego Grossa zdjęcie dziesięcioletniej dziewczynki, której makijaż, poza, nagość, mogą kojarzyć się z dziecięcą pornografią. Mimo że wykonał je zawodowy fotograf na zgoła nieerotyczne okoliczności. Pikanterii wydarzeniu dodaje fakt, że portretowaną była znana dziś aktorska Brook Shields.
Ale i bez tej fotografii wystawa pełna jest dzieł, które u działaczy LPR niechybnie wywołałyby furię i obrzydzenie. Jak choćby ogromne fotogramy i rzeźby Jeffa Koonsa, które – gdyby nie podpis autora i miejsce prezentacji – można by uznać za powiększone ilustracje z niewybrednych pisemek pornograficznych. Te jednak nikomu nie przeszkadzają, wystarczyło, że przed wejściem do odpowiednich sal umieszczono informację: nieletnim wstęp wzbroniony.
Prace, które wybrano na wystawę, starają się uwodzić widza na różne sposoby. Epatują kolorem, rozmachem, tematyką. Przekonują, że są takie swojskie, lekkostrawne, czytelne. Jest w nich luz, czasem żart, sporo pikanterii. W paru salach dudni muzyka i nie jest to bynajmniej Beethoven. Można spytać: I po co to wszystko? Czyżby kolejna wystawa, która chce osiągnąć sukces frekwencyjny za cenę szokowania i skandalizowania?
Nie, o tak niecne motywacje zacnej Tate podejrzewać nie należy. W notce prasowej zapowiadającej wystawę napisano, że celem jest pokazanie artystów, którzy wykorzystują rynek i mass media do budowy własnej marki. Tak jest, marki. Malowanie obrazów czy budowanie instalacji to już nie erupcja natchnienia, talentu, wizji, ale przemyślane kreowanie własnego wizerunku, umiejętność autopromocji, zdolności biznesowe.