Archiwum Polityki

Obietnica królowej

Wielkie kraje przypominają kobiety: wszystkie są zazdrosne. Czy ten dyplomatyczny bon mot się sprawdzi, kiedy Unia wdroży traktat lizboński?

Ostatni hamulcowy, ekscentryczny prezydent Klaus, powiedział, że nie zatrzyma przecież jadącego pociągu, zatem pewnie podpisze traktat, który wkrótce wejdzie w życie. Unia Europejska pozyska dzięki temu nowe reguły i mechanizmy działania. Problemy instytucjonalne może mniej interesują publiczność, za to na pewno obchodzą nas symbolika i poczucie wspólnoty. Będziemy więc mieli nie tylko prezydenta kraju, ale i prezydenta Europy, a także „ministra spraw zagranicznych” Unii.

Oba te ważne stanowiska mają być jednym głosem Europy. To jeszcze pomysł głównego autora traktatu Valéry’ego Giscarda d’Estaing, który uparcie podkreślał, że zmiany prezydencji co pół roku nie pozwalają na żadne perspektywiczne działanie, a dwa i pół roku to już coś znaczy na scenie międzynarodowej. „Europa powinna szukać i wynaleźć swego George’a Washingtona” – apelował były francuski prezydent.

Washington, pierwszy prezydent USA, jest symbolem scalenia „Unii Amerykańskiej”, której stany początkowo wcale nie paliły się do federacji. Ciekawe jednak, czy obecny francuski prezydent zniósłby obok siebie Jerzego Waszyngtona, za którym przecież nie stałby żaden rząd, a tylko idea wspólnego działania.

Czy więc rzeczywiście ci nowi europejscy urzędnicy będą coś znaczyć, czy też przywódcy narodowi zepchną ich do funkcji wyłącznie ceremonialnych? Czy będziemy ich traktować poważnie, jak swoich przywódców politycznych?

Czy prezydent Europy, który może pojawić się już w styczniu, zyska szersze społeczne poparcie? W punkcie startowym – bardzo wątpliwe. Prezydent konkretnego państwa, czy to z wyborów powszechnych jak w Polsce czy Francji, czy z głosowania w parlamencie, popularny czy nie, ma mandat właśnie z tych wyborów.

Polityka 44.2009 (2729) z dnia 31.10.2009; Świat; s. 82
Reklama