Stoi Polska na pikiecie! Trwa wyścig: kto szybciej i więcej zablokuje, kto głośniej zaprotestuje, kogo pokażą w telewizyjnych dziennikach. Rolnicy, samorządowcy, ci, których pozbawiono województwa lub powiatu, lekarze, maszyniści, bezdomni, ekolodzy, samotne matki, kupcy, obrońcy krzyży - lista stojących na pikiecie daleka jest do wyczerpania, a każdy dzień dodaje nowe kategorie protestujących i ujawnia kolejne żale, pretensje i potrzeby (zobacz mapa protestów). Są one z reguły autentyczne, społecznie wiarygodne i nie ma powodu ich nie szanować. Demokracja polega na wspólnym ustalaniu, a następnie przestrzeganiu reguł gry; do nich należą też sposoby manifestowania niezadowolenia. Narastająca w Polsce fala protestów zaczyna być groźna na wielorakie sposoby. Łamie ona reguły państwa prawa, w obronie jednych interesów uderza w inne, wynosi partykularyzmy ponad wartości wspólne, paraliżuje życie publiczne i urzędowe; rodzi chore emocje po stronach konfliktów, a tych stron - tak jak i konfliktów - jest wiele. Niestety, państwo, a bardziej konkretnie - rząd i administracja, także wymiar sprawiedliwości - lokują się w tych sporach na pozycjach kibica, unikają zdecydowanych działań, nie przestrzegają, bo nie egzekwują obowiązującego prawa. I znowu, krótkowzroczna polityka, wymierzana dystansem zbliżających się wyborów jest ważniejsza niż zasady państwa prawa i nasze dobro wspólne. W tym widnokręgu, żeby oddać sprawiedliwość, znakomicie mieszczą się i znajdują politycy różnych orientacji, idei i frakcji. Poniżej dwugłos w tej sprawie: prof. Wiktora Osiatyńskiego oraz min. Janusza Tomaszewskiego.
Po 1989 r. zaczęło się w Polsce jednoczesne przejście do państwa prawa i demokracji. Szybko okazało się jednak, że między tymi dwoma elementami transformacji zachodzą konflikty. Państwo prawa wymaga stanowczości i poszanowania prawa. Demokratyzacja oznacza konieczność zdobywania przez polityków poparcia dla swoich partii. Także rząd myśli o tym, jak wygrać następne wybory, a jego członkowie - jak umocnić własną partię.
W rezultacie rząd, którego obowiązkiem jest respektowanie reguł i wymuszanie ich respektowania przez obywateli - też ich nie szanuje. Można powiedzieć, że nasze państwo się boi. Czego? Ludzi strajkujących, protestujących, naruszających prawo. Obawia się, że lokalne protesty mogą się przerodzić w poważniejsze niepokoje społeczne. Władza nie reaguje we wczesnym okresie naruszania prawa, bo się boi także i tego, że ci, przeciwko którym wystąpi, przestaną tę władzę lubić. A przestaną lubić, tzn. nie będą na nią głosować w najbliższych wyborach. Ta stołkowa filozofia prowadzi do erozji prawa, a co za tym idzie i państwa, obnaża jego słabość. Sposobem zaradzenia temu jest dotarcie do świadomości polityków z prostą prawdą, że dbając o głosy małej, hałaśliwej grupki mogą stracić głosy całej reszty wyborców. Kto wychowuje dziecko, uczniów w szkole albo pracuje np. z więźniami, wie, że jeśli nie przeciwstawi się samowoli na wczesnym etapie, to później zawsze ma większe problemy. Tak samo jest z eskalacją protestów, które odbywają się z naruszeniem prawa.
Staram się rozumieć racje łamiących prawo. Czasem mogą oni być zmuszeni do tzw. nieposłuszeństwa obywatelskiego. Ale - w państwie prawa - muszą jednocześnie godzić się na poniesienie konsekwencji za złamanie prawa. Tymczasem A. Lepper i inni radykalni przywódcy chcą łamać prawo i być bezkarni. I chcą, aby konsekwencje ponosiła reszta społeczeństwa.