Kongo, do niedawna Zair, trzeci co do wielkości kraj Czarnej Afryki (siedmiokrotna powierzchnia Polski), jest równie zróżnicowany kulturowo jak Sudan i zaludniony przez ponad 200 plemion jak Nigeria. Już u zarania niepodległości, przed blisko 40 laty, omal nie rozpadł się, gdy secesję ogłosiła południowa prowincja Katanga (Szaba), zamieszkana głównie przez lud Luba. Po kilku latach krwawych konfliktów z niezwykle aktywnym udziałem wielkiego kapitału międzynarodowego i wywiadów mocarstw światowych, a nawet Che Guevary, całą władzę zagarnął gen. Mobutu Sese Seko. Jeszcze dwa razy doszło potem w Katandze do buntów, szybko tłumionych przez komandosów z Francji, Belgii i Maroka, dalekich protektorów Mobutu.
Generał stracił władzę po 33 latach, w maju zeszłego roku - gdy był już ciężko chory na raka - ale tylko dzięki interwencji wrogich mu i współdziałających sąsiadów: Ruandy, Ugandy i Angoli. Został zastąpiony przez Laurenta Kabilę, który, mimo szczerych wysiłków, nie poszedł w ślady Mobutu i nie zdołał ustanowić dyktatury kontrolującej kraj ani niczego uporządkować.
Dziś znów zbrojnie interweniuje zagranica, przy czym Ruanda (i miejscowi Tutsi) oraz Uganda chcą Kabilę obalić, zaś broni go Angola, wspierana przez Zimbabwe. Kabilę poparły jeszcze Namibia, Tanzania i Zambia, ale ich na wojnę nie stać.
W Afryce, mimo ogromnych przestrzeni, liczą się niewielkie, mobilne i sprawne bojowo oddziały, niczym te mongolskie z XIII w., które dotarły pod Legnicę. Wielkie uderzenie Angoli od strony naftodajnej enklawy Kabinda przy ujściu Konga oznacza użycie nie więcej niż 3 tys. ludzi. A Tutsi, którzy wydali wojnę Kabili 2 sierpnia, wysłali w bój zaledwie około 2 tys. ludzi. I omal nie zdobyli odległej o kilka tysięcy kilometrów Kinszasy. W każdym razie zdołali ją czasowo odciąć od Atlantyku.