W 1986 roku pisał pan w "Miesiącach" o "emigrozie", byciu "nie u siebie", z czasem jednak sam żartobliwie określił się pan jako "Polak z zaboru francuskiego".
Przyjeżdżam do Polski rokrocznie latem, od 1990 r. Napisałem gdzieś, że w dawnych czasach wielu mieszkańców zaboru austriackiego mieszkało w Wiedniu, rosyjskiego w Petersburgu, a ja jestem z zaboru francuskiego i mieszkam w Paryżu. To oczywiście żart, ale jest w tym żarcie jakaś cząstka prawdy. Rzecz jasna trudno mówić o zaborze francuskim w Polsce, ale można mówić o czymś na kształt francuskiego podboju kulturalnego. Wielkim pośrednikiem był tu oczywiście Boy-Żeleński.
Przyjechał pan więc do Francji i niezauważalnie "emigroza" przeszła w nawyk?
Po pewnym czasie to "nie u siebie" zaczyna człowiekowi odpowiadać. Czułem pewną ulgę, że nie jestem uwarunkowany opiniami środowiska literackiego, że jestem człowiekiem bardziej wolnym, że nie wymaga odwagi wypowiadanie szczerze rzeczy, o których się myśli. Nie myślę tu o cenzurze wyłącznie jako o urzędzie, każde środowisko stosuje jakąś cenzurę, dzisiaj też. I miałem tego dowody już po 1989 r. W Warszawie byłem rozpoznawany na ulicy, a w Paryżu - nie. Kilkakrotnie wystąpiłem we francuskiej telewizji, ale to przemyka jak błyskawica i pozostaje się nieznanym. To wszystko dało mi jakiś zupełnie nowy rodzaj przeżyć, jakbym odnalazł, nie chcę mówić zbyt patetycznie, prawdziwszą i dotychczas nie odkrytą cząstkę samego siebie.
Lawrence Goodwyn w poświęconej Solidarności książce "Breaking the barier. The Rise of Solidarity in Poland" (Oxford University Press 1991) przywołuje pana przykład w dwu rolach: obrońcy kultury polskiej przed "polskim sierpniem" i kogoś wyobcowanego z głównych nurtów polskiego życia społecznego - "po sierpniu".