Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

To już rok!

I tak minął rok, odkąd spotykam się z państwem na tych łamach. Rok pisania co tydzień, niezależnie od wszystkich moich zajęć i podróży. Znajomi dziennikarze ostrzegali mnie, że ta cykliczność jest największym utrapieniem w pracy i po roku przyznaję im słuszność, ale cała sprawa dotyczy mojej, w końcu drobnej niewygody, a dla państwa jest z pewnością obojętna. Kupujecie co tydzień "Politykę", tak jak co dzień oglądacie telewizję, a tam zawsze o tej samej porze są ci sami ludzie na ekranie. Można się nad nimi użalić, ale trudno im współczuć: sami chcieli, nikt nikomu nie każe ani występować, ani pisać.

Dostałem w tym roku całą masę listów adresowanych do redakcji, do domu i do mej produkcji filmowej. W większości były to listy z wymysłami, często anonimowe, czasem chyba pisane zbiorowo, aby mnie zniechęcić do pisania. Prawie wszystkie pochodzą z lewej strony naszej politycznej sceny, dla której moja obecność w "Polityce" jest świadectwem, że Kościół wsuwa tu swoje macki.

Muszę przyznać, że nie mam skóry hipopotama i wielokroć myślałem sobie, żeby dać spokój i nie pozostawać bez potrzeby na polu publicznym, ponieważ tutaj naturalną ceną jest to, że ktoś będzie świadomie chciał mnie dotknąć. Robiąc filmy czy reżyserując w teatrze narażam się na to w rzadszym rytmie. Tu listy przychodzą co tydzień (równie często jak wycinki z innych gazet), w których ktoś ma mi za złe to, co piszę. (Jakże często wycinki dotyczą także tekstów z "Polityki").

Muszę się pocieszać myślą, że ci, którzy nie mają mi za złe tego, co tutaj piszę, nie trudzą się, żeby mi o tym napisać. Wystarczy, że dalej kupują "Politykę", a jak słyszę od redakcji - sprzedaż wzrasta.

Polityka 37.1998 (2158) z dnia 12.09.1998; Zanussi; s. 97
Reklama