Prezydent George Bush rozpoczął nowy rok od podróży do Jerozolimy, Ramallah i arabskich stolic Bliskiego Wschodu. Wszędzie był przyjmowany na czerwonym kobiercu. Mimo oddawanych mu honorów w stolicach państw arabskich pada niepokojące pytanie: czy Ameryka wciąż jeszcze stanowi skuteczną zaporę przed nieukrywanymi ambicjami Teheranu? Hegemonia Iranu w tej części świata oznaczałaby dla USA utratę dostępu do największych na świecie złóż ropy naftowej; dla tradycyjnych dynastii arabskich byłaby to dramatyczna i chyba ostateczna utrata władzy. Stąd coraz więcej nadziei pokładanych w gotowości bojowej Izraela. Tyle tylko, że żadne państwo na Półwyspie Arabskim nie może sobie pozwolić na otwarty dialog z Izraelem, dopóki nie podpisze traktatu pokojowego z Palestyńczykami.
Podczas tygodniowej wizyty Busha telewizja amerykańska eksponowała obecność lotniskowców USA w Zatoce Perskiej,
ale w tle powiewało sprawozdanie CIA, z którego wynika, że Iran już w 2003 r. zrezygnował z produkcji broni nuklearnej. W takiej sytuacji bezpodstawne stały się ostrzeżenia przed wybuchem trzeciej wojny światowej i żądanie zaostrzenia sankcji gospodarczych. Jeśli premier Izraela Ehud Olmert zakładał do niedawna, że bombowce Stanów Zjednoczonych zrównają z ziemią irańskie reaktory atomowe, to dziś musi wyzbyć się wszelkich złudzeń. Jeszcze ważniejsza jest reakcja zagrożonych państw arabskich. Czy w takich warunkach, pyta zapewne król Arabii Saudyjskiej Abdalla ibn Abd al-Aziz al-Saud, obecny rząd w Waszyngtonie znajdzie niezbędne poparcie i determinację, aby zaryzykować jeszcze jedną interwencję zbrojną?
Historycy, socjolodzy i ekonomiści amerykańscy kreślą obraz mocarstwa pogrążającego się w oceanie długów, spowodowanych – między innymi – nieokiełznaną konsumpcją oraz finansowaniem kosztownych ambicji politycznych na Bliskim Wschodzie i w Azji.