Archiwum Polityki

Żyjącym wstęp wzbroniony

Dali, Balthus, Christo - trzech wspaniałych mistrzów sztuki XX wieku. Gdy na przełomie lata i jesieni otwarto, jedna po drugiej, ich wystawy w Polsce, powiało doprawdy wielkim światem. Te plastyczne fajerwerki spełniają jednak w gruncie rzeczy rolę figowego listka; skutecznie skrywają bezradność, z jaką polskie muzealnictwo radzi sobie w ostatnich latach ze współczesną sztuką.

Polskie muzea żyją przeszłością. Na organizowanych przez nie wystawach znacznie częściej podziwiać możemy życie codzienne mezolitycznych myśliwych i XVIII-wieczne fajanse, aniżeli współczesną sztukę. Nowoczesne malarstwo przegrywa z ludowymi wycinankami, zaś video-art z rekonstrukcją szlacheckiej izby.

Suche statystyki brzmią całkiem zachęcająco. W publikowanych przez "Zdarzenia Muzealne" zestawieniach wszystkich czasowych wystaw muzealnych organizowanych w kraju aż roi się od ekspozycji malarstwa, grafiki czy rzeźby żyjących polskich twórców. Z dość pobieżnych obliczeń wynika, iż co roku blisko trzystu rodzimych artystów dostępuje zaszczytu prezentacji własnych osiągnięć w którejś z narodowych, okręgowych, regionalnych czy miejskich placówek muzealnych.

Owe listy muzealnej obecności mogą jednak krytyka sztuki wprowadzić w stan konsternacji i zdezorientowania. Tak się bowiem składa, że co najmniej trzy czwarte wystawiających twórców nie ma na swym koncie żadnych poważniejszych osiągnięć. I nic dziwnego, albowiem muzea prezentują przede wszystkim artystów lokalnych, znanych co najwyżej w mieście i okolicznych wsiach.

Te masowo udzielane serwituty na rzecz najbliższego środowiska może i dobrze świadczą o integracyjnej funkcji muzeów, ale słabo o ich funkcji artystycznej. Być może wśród tych zastępów regionalnych malarzy i rzeźbiarzy trafiają się prawdziwe talenty, choć na pewno nie jest to reguła. W rezultacie mamy do czynienia z paradoksem polegającym na tym, że muzealne ekspozycje zapisują w swych życiorysach dziesiątki bardzo przeciętnych twórców, podczas gdy ci wybitni czekają na nie latami tylko dlatego, że mają pecha mieszkać w Warszawie czy Krakowie, a nie w którymś z małych miast wojewódzkich.

Oczywiście niesprawiedliwością byłoby w jednej linii ustawiać wszystkie muzea działające poza największymi centrami.

Polityka 41.1998 (2162) z dnia 10.10.1998; Kultura; s. 45
Reklama