Archiwum Polityki

Dąb, zupa, ząb

NULL

Z pewną dozą ukrywanej Schadenfreude śledzę ostatnie zmagania naszych zachodnich sąsiadów z reformą ortografii. Trzeba było uchwały sądu konstytucyjnego w Karlsruhe, żeby orzec, czy rodzice mają prawo bronić swoich upodobań do pisowni i czy ktoś ma prawo zakazać pisania podwójnego s w postaci greckiej litery. Ortografia niemiecka dla mnie, jako cudzoziemca, jest umiarkowanym postrachem, bo kłopocze mnie tylko w rzadkich chwilach, kiedy piszę jakieś listy urzędowe. Po angielsku problem nie istnieje, bo w komputerze jest program poprawiania błędnie literowanych słów. I do mnie należy wybór, czy chcę przyjąć zasady brytyjskie, czy amerykańskie. A w końcu i tak wszystko jedno, bo ludzie bezkarnie piszą nite zamiast night i też można zrozumieć, o co chodzi. Ostatecznie sprawa ortografii dotyczy regulacji wzajemnego porozumienia. Ujednolicamy pisownię tylko po to, by mogła nam wszystkim służyć.

Przed paru laty Francuzi na moich oczach odrzucili spontanicznie, bez referendum, próbę drobnych zmian ortografii, których ofiarą miał paść między innymi wdzięczny daszek nad samogłoskami znaczący historycznie utracone łacińskie s. (Tak przynajmniej, pamiętam, ktoś mi to tłumaczył przed laty). Bunt Francuzów dokonał się w prasie. Reformę zbojkotowano i ludzie piszą dalej z daszkiem, bo tak jest w gazetach i w książkach, a to, co postanowili bardzo uczeni profesorowie ortografii, pozostaje tylko propozycją.

Polska ortografia jest bez wątpienia utrapieniem, bo zupełnie inaczej mówimy, niż piszemy. Co więcej, w powszechnym przekonaniu jest inaczej. To Anglików pomawiamy o to, że zupełnie co innego piszą i że wymawiają coś innego - tymczasem wystarczy za przykład potoczne słowo dąb, które wymawiam domp i żadna reforma nam tu nie pomoże.

Polityka 41.1998 (2162) z dnia 10.10.1998; Zanussi; s. 97
Reklama