Dla przeciwników, którym przeszkadza pana japońskie pochodzenie, nie jest pan prawdziwym Peruwiańczykiem. Tymczasem w wyborach prezydenckich w 1990 r. pokonał pan wielkiego pisarza Mario Vargasa Llosę, a w 1995 r. najsławniejszego dyplomatę peruwiańskiego, byłego sekretarza generalnego ONZ Javiera Pereza de Cuellara. Jak pan to robi?
A co to znaczy typowy Peruwiańczyk? Vargas Llosa i Perez de Cuellar są bardzo wybitnymi ludźmi i należą do najwyższych sfer. Ale uważam, że to ja jestem bardziej typowym Peruwiańczykiem niż oni. Reprezentuję większość społeczeństwa. Nie należę do elit, które sprawowały rządy przez całe lata. Oczywiście mój przypadek jest specyficzny. Nie chodzi tylko o rysy twarzy. Także o przygotowanie. Na moje wychowanie duży wpływ miała kultura japońska. Ale jedno na pewno się zgadza: nie jestem typowym politykiem peruwiańskim.
W 1990 r. wygrał pan wybory głosząc hasła populistyczne, a natychmiast po przejęciu władzy zaczął pan wdrażać program neoliberalny. Tak to pan na zimno zaplanował?
Kiedy w kwietniu 1990 r. ruszałem z kampanią wyborczą, Peru zaczynało wpadać w wir największego kryzysu gospodarczego. Gdy 1 sierpnia dotarłem do pałacu prezydenckiego, sytuacja była katastrofalna. Można mnie krytykować, że zmieniłem swój program, ale ja tylko dostosowałem go do nowej sytuacji. Peru było wtedy kompletnym bankrutem. Poprzednie władze (za prezydentury Alana Garcii - RS) nie liczyły się z wydatkami budżetowymi, nie były zdolne ściągać podatków, brakowało rezerw dewizowych, zadłużenie zagraniczne i wewnętrzne było ogromne.
zobacz także: Alberto Fujimori
Mówi się o nas, że jesteśmy rządem technokratów. Czasami zarzuca się nam, że nie jesteśmy demokratami. Ja mówię, że nie ma w tym sprzeczności: można być rządem technokratycznym i jednocześnie demokratycznym.