Nie jest łatwo zdefiniować, na czym to polegało, bo przecież nie wszyscy akceptowali jego poglądy. Szczególnie dziś nie jest łatwo, bośmy wpadli w szczelinę jakiegoś zbarbaryzowania życia publicznego, nie ma u nas szacunku dla rozmaitości postaw, opinii, poglądów, jakby można tego oczekiwać po społeczeństwie demokratycznym, ale panoszy się sznyt zachowań, wedle którego każdy jest nieomylny i ma monopol na prawdę, a kto tego uznać nie chce, jest piętnowany jako wróg i niegodziwiec. Brandys w ogóle nie rozumiał takiej postawy. Może z tej przyczyny, że oszańcowany za swym biurkiem, za stosami ksiąg i dokumentów, siedział przez lata całe w XIX wieku i przez tamten czas został duchowo ukształtowany. Do tego stopnia, że robił niekiedy wrażenie człowieka trochę nieobecnego w codzienności.
Był wielkim miłośnikiem historii i wielkim jej nauczycielem. Znamienne, że wybrał sobie szczególny czas przeszłości narodowej, aby jak troskliwy ogrodnik tam właśnie wyplenić chwasty mitów, urojeń, fałszów i uproszczeń. Najmocniej siedział w epoce ponapoleońskiej, kiedy nastąpił u nas "koniec świata szwoleżerów".
Było dwóch, jak myślę, wielkich pisarzy polskich ostatniego półwiecza, którzy jak lemieszem przeorali swymi piórami dzieje polskie, od dawna pełne nieporozumień, a także politycznych uzurpacji. Obok Mariana Brandysa był to oczywiście Paweł Jasienica. Ale różnili się bardzo, bo gdy Jasienica całą swoją uwagę, dociekliwość i fenomenalny talent polemiczny kładł na sprawach politycznych, na problemach władzy, to Brandys szukał kolorów, zapachów i dźwięków umarłej przed wiekami codzienności, szukał uzasadnień psychologicznych, szedł śladem grzechów i cnót swych bohaterów, by na koniec rzeszom czytelników ukazać niemal żywą postać. W tym sensie powiem więc, że dla mnie Jasienica bardziej o Polsce pisał, Brandys bardziej o Polakach.