ZUS, mimo wysokich w Polsce składek na ubezpieczenia, na brak pieniędzy cierpi od dawna. By związać koniec z końcem, co roku musi korzystać z wysokiej dotacji budżetowej. W 1999 r. miała ona wynieść 9,6 mld złotych. I od początku roku była przykładnie wypłacana. W styczniu i w lutym Ministerstwo Finansów przekazało ZUS 2,9 mld złotych, czyli prawie 30 proc. wszystkich planowanych na ten cel środków. Ale i to okazało się za mało. Zarząd ZUS miał nadzieję, że nieoczekiwanie powstałą większą niż zazwyczaj dziurę jak zawsze załata Skarb Państwa. Minister finansów tym razem jednak odmówił. Chciał pokazać, że budżet to nie jest worek bez dna. Bał się też, że niezapowiedziana emisja bonów skarbowych wartości kilkuset milionów złotych na pokrycie deficytu wymusi wzrost oprocentowania tych papierów i zdestabilizuje rynek finansowy. Prezes ZUS Stanisław Alot od wicepremiera Leszka Balcerowicza po raz pierwszy usłyszał więc lakoniczne: "nie dam, bo nie mam". Zakład Ubezpieczeń Społecznych dostał natomiast zgodę na zaciągnięcie, na własny rachunek, bankowego kredytu.
ZUS zrobił to niechętnie, bo powstawało wrażenie, że jest bankrutem i wygodny dla Skarbu Państwa precedens, że budżet nie zawsze musi domykać ZUS-owskie bilanse. Przy okazji zrodził się też natychmiast spór o to, kto będzie płacił niemałe (chodzi o kilkanaście milionów złotych) odsetki. Minister finansów (bo nie dał dotacji i skazał ZUS na kredyt) czy ZUS (zakład ubezpieczeń ma wreszcie osobowość prawną i powinien ponosić finansowe konsekwencje swoich decyzji)? Minister finansów oficjalnie zapowiedział, że nie ma zamiaru płacić kredytowych odsetek. Stanisław Alot protestuje.
Wszystko to jednak drobiazg w porównaniu z tym, co w przypadku niepomyślnego rozwoju wydarzeń może jeszcze ZUS spotkać. Prezes Alot wyliczył, że jeśli wszystko pójdzie źle, to jego firmie do końca roku może zabraknąć 5,8 mld złotych.