Po kilkudziesięciu latach lewicowej, socjalistycznej autokracji wróciliśmy w 1989 r. do stanu normalności: kapitalizmu opartego na wolnym rynku, demokratycznym systemie rządów i własności prywatnej. Formy zaangażowania państwa, takie jak polityka przemysłowa, naukowa czy społeczna, wzbudzały obrzydzenie, bo pachniały kryptosocjalizmem. A socjalizm, jak cytują z pamięci słowa Friedricha von Hayeka jego polscy uczniowie, prowadzi do zniewolenia. Poza tym to rynek najefektywniej dzieli zasoby, a własność prywatna jest warunkiem ich optymalnego wykorzystania. Najwierniejszy uczeń von Hayeka, Milton Friedman, pytany na przełomie lat 80. i 90. o lekarstwo mogące uzdrowić transformujące się gospodarki, odpowiadał: prywatyzacja, prywatyzacja, prywatyzacja.
Po piętnastu latach widać, że proste recepty sprawdziły się, ale tylko częściowo. Friedman, mniej już pewny swego, przyznaje, że trochę przesadził. I stwierdza z pokorną goryczą, że prywatyzacja w krajach skorumpowanych, w których państwo prawa jest ciągle bardziej ideą niż rzeczywistością, prowadzić musi do patologii. Na skalę gigantyczną, jak w Rosji lub na Ukrainie, gdzie hasło prywatyzacji posłużyło przechwyceniu narodowego majątku przez oligarchów, i na skalę nieco mniejszą, choć też niepokojącą, w Polsce, co pokazują losy programu powszechnej prywatyzacji (NFI), Orlenu czy PZU.
Nie wypada jednak porównywać Polski do Rosji lub Ukrainy,
u nas przynajmniej jako tako działa demokracja. Co jest więc przyczyną naszych patologii? Polscy uczniowie von Hayeka, jak np. Leszek Balcerowicz w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, twierdzą, że choć sukcesu naszej transformacji kwestionować nie można, to sukces ten byłby jeszcze większy, gdybyśmy jednak już wszystko sprywatyzowali i w końcu uwolnili rynek.