Agnieszka Osiecka opowiadała, że od czasu ukazania się "Szpetnych czterdziestoletnich" młodzi ludzie najczęściej pytali ją o Marka Hłaskę. Pytano i o jej związek z pisarzem, i o Hłaskę w ogóle i nie zmieniało się to mimo upływu lat. A przecież tylko wielcy pisarze żyją wiecznie, inni - tyle, ile ich ostatnia książka, rzadko dłużej.
Druga połowa dwudziestego wieku nie sprzyjała tworzeniu literackich legend, ale Hłasko w jakimś sensie stał się polskim odpowiednikiem Jamesa Deana, z którym porównywano go już za życia. Ale Deana czy Marilyn Monroe - niezmienionych - przywraca do życia taśma wideo; Hłasko, widziany współcześnie przez pryzmat jego opowiadań, jest kimś innym niż przed półwieczem. Czas zatarł jego literacką wyjątkowość, warstwa obyczajowa tej prozy nie może dziś nikogo szokować, a kontekst polityczny połowy lat pięćdziesiątych należy już tylko do odległego epizodu polskiej historii.
Pytania o nie w pełni zrozumiałą nieśmiertelność Hłaski dawno wykroczyły już poza sferę literatury i dotyczą raczej mechanizmów zbiorowej pamięci. Oficjalna obecność Marka Hłaski w Polsce trwała zaledwie cztery lata - debiutował w 1954 r., a w lutym 1958 wsiadł do paryskiego samolotu wyruszając w podróż, z której już nie wrócił. Na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat napisano wiele o jego legendzie "niewinnego młodzieńca", w czystym odruchu literackiego buntu protestującego przeciw otaczającemu go złu. O micie wygnańca-tułacza, spotęgowanym bezprecedensowym brakiem zezwolenia na powrót do Polski (rzekomo w wyniku osobistej decyzji Władysława Gomułki), i o paradoksie wiecznej młodości, związanym z przedwczesną, wielokrotnie mitologizowaną śmiercią. O wieloletniej, bezskutecznej próbie wykreślenia go z narodowej pamięci.
Był kimś wyjątkowym
Dla mojego pokolenia - miałem dziewięć lat, kiedy Polską wstrząsnęły czerwiec i październik 1956 - Hłasko był kimś wyjątkowym.