Od kilku miesięcy wracam uparcie do lektury "Listów 1946-1969" Giedroycia i Stempowskiego. Czytam i czytam, po kilka razy te same fragmenty - i naczytać się nie mogę. Jest w tych tekstach jakaś zniewalająca siła. Obaj autorzy, wymieniając korespondencję niemal co tydzień przez ponad dwadzieścia lat, wciąż myślą o jednej tylko sprawie, tylko jedna sprawa ich zajmuje i wypełnia im życie - Polska. Ale ona nie występuje jako problem, nie stanowi tematu intelektualnych rozważań ani moralnych niepokojów. Słowo "ojczyzna" w ogóle nie jest obecne w tych listach. Tam się nie pisze o Polsce, Polakach, polskich powinnościach, o miłości do Polski, polskich cnotach, polskiej wielkości, polskim cierpieniu oraz o zbawieniu Polski. Obaj autorzy załatwiają po prostu rozmaite bieżące sprawy redakcyjne paryskiej "Kultury", wymieniają poglądy na temat tekstów, projektują nowe artykuły i robotę przekładową, dzielą się uwagami w sprawach bieżących. Tu i ówdzie pojawiają się łagodne spory w kwestiach politycznych, Giedroyc jest zwykle bardziej pragmatyczny, a stary Stempowski demonstruje swój gwałtowny temperament.
Podczas lektury wciąż mi do głowy przychodzi myśl, że ci dwaj ludzie powinni się stać dla nas nauczycielami obywatelskiego myślenia o sprawach publicznych. Ani jednej chwili nie poświęcają kwestiom osobistym, Stempowski czasem mimochodem wspomina o wyziębionym mieszkaniu, a Giedroyc przeprasza za opóźnienie w przesłaniu honorarium z powodu kłopotów materialnych pisma. Ci ludzie żyją nieustannie jednym tylko problemem - co uczynić dla kraju, jak coś w kraju naprawić, do czego ludzi skłonić, aby jakoś usiłowali swoim losem pokierować, co zrobić dla podniesienia poziomu politycznej edukacji społeczeństwa, w jaki sposób łagodzić następstwa komunistycznej opresji, jak nas wyprowadzić z zaściankowości, prowincjonalizmu i ksenofobii, a także jak niektórych "niezłomnych" emigrantów leczyć z nacjonalistycznego błazeństwa.