Skąd się bierze mit Lwowa?
Często nadużywa się pojęcia genius loci, ale w wypadku Lwowa mówienie o geniuszu miejsca jest całkowicie usprawiedliwione. Każde miasto, tak jak człowiek, ma okresy wzlotów i upadków. Lwów, który pod koniec XVIII w. był prowincjonalnym miasteczkiem, miał dwadzieścia tysięcy mieszkańców i mizerny uniwersytet - w latach 1870-1914 stał się bardzo silnym ośrodkiem politycznym, kulturalnym i naukowym, z uniwersytetem rangi europejskiej. Pojawili się na nim wielcy matematycy: Banach, Steinhaus, Ulam, powstały słynne szkoły: lekarska, filozoficzna i historyczna, z Weiglem, Rydygierem, Aszkenazym, a przecież równie silna była politechnika i akademia rolnicza. To był fenomen, który powinien stać się przedmiotem badań socjologów.
Co było jego przyczyną?
Efekt mądrych kompromisów polityków. Tych, którzy w 1848 r. podjęli próbę insurekcji i zostali za nią skazani na ciężkie wyroki, a potem zaczęli szukać bardziej skutecznych sposobów na poszerzenie zakresu swobód politycznych. Zyskali ogromne wpływy w państwie austriackim. Franciszek Smolka, wcześniej skazany na karę śmierci, został przewodniczącym parlamentu. Kazimierz Badeni był nawet premierem Austrii. W wyniku - to Lwów, a nie Kraków, stał się stolicą Galicji.
Ale to wszystko działo się osiemdziesiąt i więcej lat temu, ponad pół wieku temu Lwów przestał być polskim miastem, skąd więc ten nagły wybuch zainteresowania?
Jednym z powodów było wymuszone przez 50 lat milczenie. Trafnie napisał Stanisław Lem: "Mieliśmy gęby zawarte...". Kiedy Niemcy mogli wywijać sztandarami śląskich miast, krzyczeć o wypędzeniu, krzywdzie, w lwowiakach narastał bunt. Pojawiały się jakieś wydania samizdatowe, przywożono potajemnie książki londyńskie Józefa Wittlina i Stanisława Vincenza, słuchano audycji Mariana Hemara w Wolnej Europie.