Archiwum Polityki

Fotel pod gwiazdami

Złościmy się, kiedy uprzejmym ale i wyniosłym tonem eurokraci w Brukseli besztają nas za opóźnienia w dostosowaniu do Unii. Jeżeli chcecie być gotowi za niespełna cztery lata, powiadają, to negocjacje muszą zostać zakończone najpóźniej za dwa lata. Tymczasem my nie możemy się pozbierać nawet z obsadą personalną urzędu, który miałby nam torować drogę do Unii.

Nominalnie przewodniczącym Komitetu Integracji Europejskiej jest premier - ale większość parlamentarna, dla której sprawą najważniejszą jest uszczuplenie władzy prezydenta, obdarowała premiera tyloma obowiązkami, że na Europę wiele czasu nie zostaje. Sprawa integracji ma rangę priorytetową, ale taką samą rangę ma każda sprawa, którą zajmuje się szef rządu.

Na co dzień popychać nas ku członkostwu powinien Urząd Komitetu, kiedyś liczący 60 pracowników, dziś około 300, otrzaskanych z unijnymi prawami i obyczajami, wyposażonych we wszelkie możliwe urządzenia techniczne, usadowionych tuż koło kancelarii premiera. Urzędowi brakuje tylko jednego - szefa. Była nim dwa lata temu Danuta Hübner, ale tamten rząd ustąpił. Po niej funkcję przejął działacz ZChN Ryszard Czarnecki, którego stosunek do integracji europejskiej najlepiej oddaje wałęsowskie "za, a nawet przeciw". Opuścił stanowisko (ale nie tematykę integracyjną) po skandalu z utratą 34 mln ecu, na których przyjęcie nie byliśmy przygotowani. Następna była Maria Karasińska -Fendler, ale po paru miesiącach zrezygnowała. Od pół roku fotel jest pusty, obowiązki szefa (od paru zaledwie tygodni formalnie) pełni Paweł Samecki, uprzednio wiceminister finansów.

W każdym ministerstwie jest departament integracji. Jego zadaniem, jak i Urzędu KIE, jest pilnować, żeby wszelkie nowe przepisy, wszelkie kroki resortu zbliżały nas do Unii. Organizacyjnie ma to wyglądać tak, że departament dostaje do oceny wszelkie ministerialne materiały, a UKIE wszelkie projekty ustaw - i czyta je, porównując z grubymi tomami prawodawstwa UE, po każdym czytaniu w Sejmie, nawet w komisji sejmowej. W praktyce nawet 300 ludzi nie starczyłoby, żeby podołać tej pracy.

Wystarczyłoby i mniej, gdyby idee integracyjne nie były wpychane do ministerstw z zewnątrz, ale były codziennym stanem świadomości urzędników.

Polityka 23.1999 (2196) z dnia 05.06.1999; Społeczeństwo; s. 78
Reklama