Archiwum Polityki

Daleka droga do Kurdystanu

- Kurdystan?! Co to jest Kurdystan?! Nie ma żadnego Kurdystanu! - wściekł się w czasie skądinąd sympatycznej rozmowy właściciel lodziarni w Ankarze. W południowo-wschodniej Turcji obowiązuje prawo stanu wyjątkowego. W zależności od sytuacji poszczególne miasta, wsie, doliny są strefą zakazaną dla cudzoziemców albo tylko dla ich gorszej części - dziennikarzy. Powodów może być wiele: właśnie zaatakowali rebelianci z Partii Pracujących Kurdystanu - PPK (właśnie rozpoczął się proces ich lidera Abdullaha Ocalana, porwanego w Kenii przez tureckich agentów); ruszyła kolejna ofensywa armii rządowej, która w pogoni za "terrorystami" znowu się zapędzi daleko w głąb Iraku; wybuchła gdzieś bomba; zbliżają się wybory i zaraz parę regionów albo po prostu cały południowy wschód zostaje ogłoszony zoną zamkniętą. Jak to w demokracji.

Najgorsze przyszło w 1992 r. PPK stała wówczas u szczytu potęgi. Kontrolowała całe połacie kraju i w dniach poprzedzających Nowruz, kurdyjski Nowy Rok (21 marca), wezwała do serilhildanu, co w przybliżeniu odpowiada palestyńskiej intifadzie. Zwłaszcza położone nad iracką granicą miasto Cizre stało się sceną antytureckich demonstracji. Na czele rozpalonego pochodu szły kobiety i dzieci. Policjanci - według zagranicznych obserwatorów ewidentnie żądni krwi - nie zamierzali się temu biernie przyglądać. Zginęło dziesiątki ludzi, w tym dziennikarze. Wielu zabitych padło od strzałów w plecy.

Władze wybrały brutalną siłę i tanią socjotechnikę. Nagle się okazało, że 21 marca to w istocie stare tureckie święto o nazwie Nowruz i zarządzono jego oficjalne obchody z udziałem niekiedy zagranicznych gości, ale bez miejscowych Kurdów. Turecka norma absurdu została osiągnięta, gdy w noworoczną noc na południowym wschodzie przez płonące ogniska skakali rządowi żołnierze, a zatwardziali kurdyjscy nacjonaliści na znak protestu zostawali w domu.

Nie dzieje się nic

Już jakoś tak jest, że prawie każdy urzędnik, odpowiedzialny za uprzykrzanie życia dziennikarzom, czuje się w obowiązku poinformować swą ofiarę, że rozumie, nawet sympatyzuje i podziela, ale właśnie taka sytuacja, no szkoda po prostu. Nie inaczej było z korpulentną czterdziestolatką w Departamencie Prasy i Informacji w Ankarze. Rozumiała, sympatyzowała i podzielała, ale bardzo jej przykro, dziennikarze nie mogą teraz wjechać do Diyarbakir, głównego miasta południowego wschodu, stolicy nieistniejącego Kurdystanu. A do Hakkari? Też nie. Bitlis? Siirt?

Nie i nie; dla pańskiego dobra, wyjaśniła, no i dla państwa tureckiego też. Nie daj Bóg porwą pana terroryści. Albo zabiją. I co wtedy?

Polityka 25.1999 (2198) z dnia 19.06.1999; Na własne oczy; s. 100
Reklama