Prezes Krzysztof Piotrowski, doświadczony okrętowiec i główny animator sukcesu Stoczni Szczecińskiej, dziś inwestuje w dziedziny nie mające ze statkami nic wspólnego. Natomiast Janusz Szlanta, prezes Stoczni Gdynia, bankowiec, o którym mówią, że nie odróżnia dziobu od rufy, nie dość, że kupił upadłą Stocznię Gdańską, to na dodatek zamierza przejąć cztery stocznie od norweskiego koncernu Kvaernera. Długo jeszcze nie będzie wiadomo, która strategia jest lepsza.
Co produkuje stocznia? - spytał kiedyś Szlanta załogę. Stoczniowcy odpowiedzieli: statki. A on, że nie, że pieniądze. I od czasu do czasu przypomina im tę prawdę, którą jeszcze niedawno w stoczniowej branży uznawano niemal za herezję.
Wiosną 1997 r., choć prawo nie stwarzało takich możliwości, Włodzimierz Cimoszewicz, wówczas premier, zapowiedział oddanie Stoczni Gdynia dużo lepiej prosperującej Stoczni Szczecińskiej. Dlaczego Gdynia stanęła wtedy okoniem? - Myśmy dużo wcześniej, już w 1995 r., patrzyli w stronę Szczecina - relacjonuje Janusz Śniadek, wtedy szef zakładowej Solidarności. - Rozmawialiśmy o związkach personalnych i kapitałowych, były różne obietnice, ustalenia, ale nie doszły do skutku, bo Szczecin traktował nas jako argument przetargowy, żeby uzyskać od Skarbu Państwa dodatkowe korzyści.
Sprzeciw Gdyni wobec odgórnych decyzji politycznych wyraził się nagłym odwołaniem z funkcji prezesa Krzysztofa Banaszaka, zwolennika holdingu pod dyktando Szczecina. Jego stanowisko objął właśnie Janusz Szlanta, ówczesny przewodniczący Rady Nadzorczej z ramienia banków, mających w gdyńskiej stoczni znaczące udziały. - To on - wspomina Janusz Śniadek - zaproponował Banaszaka na prezesa. Kiedy Banaszak zawiódł, Szlanta zachował się jak mężczyzna, wziął sprawę na siebie.
Narodziny gwiazdy
Piotrowski z wielką pewnością siebie głosił wtedy Polsce i światu, iż Gdynia jest bankrutem. Bez zahamowań obnażał jej słabe strony. I wielu kupiło taki obraz bez zastrzeżeń. Szlanta z kamienną twarzą i raczej wyczuwalnym niż widocznym wewnętrznym napięciem wskazywał atuty swej firmy. Oficjalnie nie odrzucał idei holdingu, deklarował pełną otwartość, ale twardo domagał się rachunku ekonomicznego. Unikał przy tym deprecjonowania dokonań przeciwnika:
- Sukces Szczecina - mówił - jest potrzebny polskiemu przemysłowi stoczniowemu.