Nie można powiedzieć, że dotychczasowy brak porozumienia między związkami a rządem jest wynikiem rządowej troski o napięty budżet. Z tego punktu widzenia wysokość płacy minimalnej ma dla państwa raczej niewielkie znaczenie. - Wzrost wynagrodzeń dla budżetówki ustala się w innym trybie, więc podniesienie najniższych płac nie oznacza większego wypływu pieniędzy z państwowej kasy, lecz niekorzystne spłaszczenie drabinki płac - twierdzi Piotr Kołodziejczyk, wiceminister pracy i spraw socjalnych.
Od początku roku płaca minimalna wynosi 650 zł brutto. Związki uważają, że jej wysokość powinna wzrastać co pół roku. Rząd nie mówi "nie", chciałby jednak, zanim będzie mowa o konkretnych sumach - przedyskutować z partnerami, jaki cel chce się w ten sposób osiągnąć. Chodzi bowiem nie tylko o to, że najniższe płace mają rosnąć wraz z inflacją, bo to wydaje się oczywiste. Spory budzi sprawa, na ile powinny ją przewyższać.
Dotychczasowy punkt widzenia, którego strona rządowa (jako jeden z partnerów w Komisji Trójstronnej) nie podważała, był taki, że płaca najniższa powinna się stopniowo zbliżać do średniej. Czyli, jeśli obecnie wynosi ona prawie 40 proc. przeciętnych zarobków, to ten wskaźnik powinien rosnąć. Obligowałoby to pracodawców do bardziej godziwego wynagradzania najgorzej opłacanych pracowników. Aby te relacje poprawić, do umownego koszyka dóbr, na których zakup powinny wystarczyć minimalne zarobki, za każdym razem dorzucano coś nowego. Tym razem OPZZ zaproponowało, aby w jego pełnej wersji znalazły się takie pozycje jak alkohol i papierosy. Założyło przy tym, że wydatki na tytoń powinny być wyższe niż na zdrowie, nie mówiąc o higienie osobistej. Są to sumy naprawdę niewielkie, ale podważają sens całej metodologii wyliczania koszyka. Zakłada ona, że na utrzymaniu kogoś, kto otrzymuje najniższe wynagrodzenie, znajduje się średnio 3,28 osoby, a więc każdy taki wątpliwy wydatek mnoży się przez ten wskaźnik i wtedy dochodzimy do absurdu.