Archiwum Polityki

Żywy duch

W sobotę czternastego sierpnia, roku od Narodzenia Chrystusa tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego i dziewiątego, około godziny trzeciej po południu nad Wisłą pokazał się paralotniarz.

Siedziałem akurat w papierach za biurkiem, doskonaliłem scenę rozstania bohaterów pewnego wymyślonego romansu, za firanką uporczywie brzęczała mucha, zabiję ją - pomyślałem - zabiję ją, jak doszlifuję kolejną nieśmiertelną frazę. (Jak powiada Nabokov: "usiadłem przy biurku zamierzając napisać parę stron znakomitej prozy"). Trudziłem się bardzo, nie tylko poprawiałem styl, ale uprawiałem też dwuznaczną sztukę kamuflażu, szło mi głównie o to, by w porzuconej bohaterce romansu pewna bladolica pierwowzór nie rozpoznała samej siebie, jak by rozpoznała, znów zaczęłyby się, narażające na szwank moje wyrafinowanie, kwasy. Mucha brzęczała dalej, zwinąłem rękopis w masywny rulon, odsunąłem firankę i złagodniałem: widoku z okna mógł mi pozazdrościć każdy grafoman. Za każdym razem łagodniałem na widok otaczających centrum Wisły gór, w dole dachy domostw, prawie przejrzysty dym idący z kominów, wyżej łagodne zbocza, polany i lasy mieszane; jeszcze wyżej uniosłem wzrok i pomiędzy ciemnymi krawędziami gór a jasnymi obłokami ujrzałem wirującą jak klonowy liść sylwetkę paralotniarza.

- Matka!!! - zaryczałem na całe gardło.

- Matka!!! Kolejny członek klanu Kennedych nad Wisłą lata i kantu na dupie szuka!!! Matka!!! - darłem się jak opętany, bo chciałem przecież, żeby nie uszła jej ta nie lada atrakcja, żeby zobaczyła Kennedy´ego w powietrzu, zanim spadnie albo zanim w najlepszym razie awaryjnie wyląduje.

- Chryste Panie, niemożliwe! - zawołała matka i tak jak stała (a to się jej nie zdarza, matka zawsze przed wyjściem z domu przebiera się w szaty wyjściowe), tak jak stała, wybiegła na pole, ja za nią.

Polityka 34.1999 (2207) z dnia 21.08.1999; Pilch; s. 83
Reklama