Archiwum Polityki

Pułtusk, Kazimierz, Jasło

Szybki, letni Tour de Pologne. Inspekcja starych i kochanych kątów.

W Pułtusku zawody największych polskich siłaczy. Wziąłem w nich czynny udział w charakterze... balastu. Na wozie, który mocarze ciągnąć mieli pod górkę, zasiąść musiało 1500 kilogramów pasażerskiego mięsa. Razem z moim średnim synkiem Olafem ważyliśmy 100 kilogramów; dyrektor Grzegorz Russak dołożył swoje sto pięćdziesiąt - i już była jedna szósta. Potem ochotników posypało się tylu, że trzeba było spędzać z wagi. Pierwszy osiłek przeciągnął wóz pięć metrów, drugi go nie ruszył, trzeci natomiast chwycił za dyszel i pomknął do mety takim biegiem, że aż wiatr schłodził nam twarze. Jeden może, a drugi ni w ząb. Czysty relatywizm, czyli jak to się dzisiaj mówi, postmodernizm. W następnych konkurencjach Herkulesi przenosili ogromne opony, ciskali kamieniami młyńskimi, przeciągali po Narwi gondole...

Tania rozrywka? - Właśnie, że nietania! Spośród około tysiąca zgromadzonych widzów każdy kupił wodę mineralną albo piwo, kiełbaskę z rożna lub kurczaka, niektórzy zaś (jak ja z Basią) udali się potem do zamkowej restauracji na białe wino i sarninę. Skorzystał zamek, skorzystało miasteczko, skorzystali handlarze grillowych niestrawności, skorzystali wreszcie menele zatrudnieni do zbierania śmieci po imprezie. Dokładnego bilansu finansowego nie jestem w stanie podać, gdyż dyrektor Grzegorz Russak pozostawia te problemy księgowym. Sam miał już następną imprezę w głowie, która znowu przyczyni się do prosperity Pułtuska. Może to być międzynarodowy kongres neurologów, ale równie dobrze - wcale bym się nie zdziwił - jedyny na świecie konkurs ujeżdżania specjalnie dostarczonych z Syberii koni Przewalskiego popędzanych przez tresowane tygrysy bengalskie w kolorze liliowym.

Polityka 34.1999 (2207) z dnia 21.08.1999; Stomma; s. 90
Reklama