Pokolenie dzisiejszych polskich czterdziestolatków charakteryzuje się pewnym wspólnym doświadczeniem, intensywnie pielęgnowanym we wspomnieniach. Nazwać je można marzeniem o pierwszych dżinsach z Peweksu. Z jakąż dumą i wzruszeniem generacja ta nosiła na siedzeniach certyfikat jakości w postaci skórzanej naszywki "rifle", "wrangler", "levis".
Toteż czterdziestolatkowie-rodzice wsłuchują się w pragnienia swoich kilku- i kilkunastoletnich potomków ze zrozumieniem, doceniając zresztą swoich rodziców, którzy kosztem wyrzeczeń zaspokajali niezbywalne potrzeby dzisiejszych czterdziestolatków w dziedzinie gramofonowych longplayów, magnetofonów marki Grundig, rowerów-składaków, enerdowskich zegarków Ruhla itd. Również młodsi rodzice, już co prawda bez sentymentalno-heroicznych uzasadnień, hołdują dewizie: "niech ma lepiej i więcej, niż ja miałem". Wydaje się ona czymś oczywistym, głęboko ludzkim i w najmniejszym stopniu nienagannym.
Standard rzeczy, w które wyposaża się dzieci, jest - rzecz jasna - zróżnicowany, i to coraz bardziej; zależy od środowiska, zawartości portfela, lokalnego obyczaju. Ale nawet najskromniej żyjące rodziny, wyłączając patologiczne przypadki zaniedbania dzieci, starają się nie dopuścić do upokorzenia, jakim byłoby dla dziecka odstawanie od rówieśniczej normy. Dla jednych normę wyznaczają markowe salony wielkich miast. (W sferach warszawskich licealistów doszło już do takiej sublimacji odzieżowego obyczaju, że wypada nosić rzeczy wyłącznie markowe, ale bez, broń Boże, jakichkolwiek zewnętrznych oznak - nadruków, naszywek). Dla innych miarę stanowią bazary, z tupetem i w imponującym tempie oferujące tanie kopie markowych towarów, potocznie - podróby.
Zabawa ponad wszystko
Przychodzi moment, kiedy w głowach rodziców zapalają się lampki alarmowe.