Kiedy ponad dwa lata temu pierwsze programy typu reality-show wchodziły na polskie ekrany, po kraju niosły się ponure proroctwa socjologów, psychologów, publicystów. Na przykład dr Artur Andrzejuk z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w pracy „Niebezpieczny eksperyment” przepowiadał „wyzwolenie nienaturalnych reakcji człowieka po umieszczeniu go w nienaturalnym środowisku i pobudzenie społecznego wścibstwa pod płaszczykiem eksperymentu naukowego”.
Andrzej Sołtysik, rzecznik TVN, wiedział, że pojawienie się w Polsce „Big Brothera” wywoła trzęsienie ziemi i histeryczne reakcje. – Jeszcze przed wprowadzeniem formatu przyglądaliśmy się z bliska reakcji w Hiszpanii i Włoszech na pojawienie się tego programu. Te kraje były nam bliskie socjologicznie, obyczajowo i religijnie. Producenci podglądali, co dzieje się z rodzinami bohaterów. Notowali zarzuty psychologów. Do Polski przywieźli tzw. biblię „Big Brothera”, czyli katalog wszelkich możliwych negatywnych sytuacji, na jakie można natrafić zamykając na 100 dni 12 ludzi w metalowym kontenerze. Analizowano, co będzie, gdy wszyscy uczestnicy nagle zachorują, w okolicy spadnie samolot, ktoś wtargnie do domu z bronią palną, zbraknie prądu, wody lub wybuchnie pożar, ktoś nagle straci rozum, ucieknie albo nie daj Boże umrze. Przygotowano plan ratunkowy.
– Wiedzieliśmy, gdzie pójdzie główne ostrze krytyki przeciwko programowi – mówi Sołtysik. – Wiedzieliśmy też, że to jest tylko dobry program rozrywkowy, który wyjątkowo rozpala namiętności w różnego rodzaju publikatorach. Czas pokazał, że mieliśmy rację.
Istotnie, z punktu widzenia telewizji namiętne komentarze zadziałały jak doskonała reklama – oglądalność była imponująca.