Bezprecedensowa wystawa setki prac van Dycka wędruje po Europie, przeniosła się właśnie z Antwerpii do Londynu. Jest jedyną dla kilku pokoleń miłośników sztuki okazją, aby zapoznać się z tak reprezentatywną próbką twórczości tego arcymistrza portretu i naocznie przekonać się, jak godził ambitną i nowatorską sztukę z międzynarodowymi sukcesami komercyjnymi.
Publiczność tłumnie podziwia wielkiego Flamanda. Nie tylko dlatego, że organizatorzy wiedzieli, jak pobudzić snobizm mieszczuchów. Wielu chętnie zagląda do prywatnych galerii przodków angielskiej arystokracji z Elżbietą II na czele. Nawet najmniej wyrafinowanych odbiorców przyciąga też oczywisty kunszt van Dycka. Jego dzieło jest znakomitym odpoczynkiem dla konserwatywnych odbiorców, zmęczonych rozpaczliwą pogonią artystów za oryginalnością w świecie sztuki, w którym "wszystko już było". Być może da też ono do myślenia zarówno owym poszukiwaczom nowości za wszelką cenę jak i tym, którzy zatracili się w czystej komercji.
Twórcy wystawy nie silili się na oryginalność i uszeregowali obrazy chronologicznie, przeplatając je regularnie ponawianymi przez artystę co kilka lat autoportretami. Stanowią one powtarzający się wizualny komentarz do portretów przyjaciół i klientów, a także do rzadszych w twórczości van Dycka obrazów religijnych, scen mitologicznych i historycznych.
"Cudownemu dziecku" sprzyjało otoczenie. Artysta przyszedł na świat w rodzinie bogatych kupców w Antwerpii. Matka, zdolna hafciarka, zapoznała go z podstawami rysunku i zachęcała do rozwijania talentu. Ojciec posłał na naukę do jednego z wziętych antwerpskich malarzy, Hendrika van Balena. W mieście prosperowały liczne pracownie malarskie. Najsłynniejsza należała do Rubensa, do którego van Dyck trafił już po uzyskaniu uprawnień cechu malarzy.