Archiwum Polityki

Gry przedwstępne

Na rok przed wyborami w obozie republikanów sytuacja wydaje się jasna: kandydatem do prezydentury jest gubernator Teksasu George W. Bush. Ale nie wiadomo, kto otrzyma partyjną nominację demokratów. Może się bowiem okazać, że do finałowego pojedynku stanie wcale nie wiceprezydent Al Gore, lecz były senator i koszykarz Bill Bradley.

Według sondaży większość demokratycznych wyborców, zwłaszcza partyjny aktyw, nadal woli Ala Gore´a, ale jego przewaga nad Bradleyem topnieje z każdym tygodniem. Bradley wyprzedza dziś wiceprezydenta w stanie New Hampshire, gdzie na początku lutego odbędą się pierwsze prawybory i zwycięstwo to dobry zadatek na resztę wyścigu; cieszy się też większym poparciem w Nowym Jorku i innych stanach Nowej Anglii. W ostatnich trzech miesiącach zebrał więcej pieniędzy na kampanię niż Gore i otrzymał oficjalne poparcie trzech wpływowych senatorów. Co najważniejsze, połowa demokratów uważa dziś, że to raczej Bradley, a nie Gore, ma większe szanse na pokonanie w wyborach George´a W. Busha. Gore, który długo usiłował ignorować Bradleya, pod koniec września pogodził się z rzeczywistością i wyzwał byłego senatora na serię debat telewizyjnych. Być może zadecydują one, na którego konia postawią ostatecznie demokraci.

Słynący z "drewnianych" publicznych wystąpień Gore nigdy nie porywał Amerykanów, ale najbardziej, jak się okazało, szkodzą mu bliskie związki z prezydentem Clintonem, potępianym za Monicagate i inne skandale. Stał się najwyraźniej obiektem wyładowania tłumionej przez Amerykanów niechęci do prezydenta, co media w USA eufemistycznie określają jako zmęczenie Clintonem (Clinton fatigue). Wiceprezydent marnie radzi sobie z tym balastem - mianował na przykład szefem swej kampanii wyborczej byłego kongresmena Tony´ego Coelho, który odszedł z Kongresu pod zarzutami korupcji, a ostatnio oskarżany jest o nowe nadużycia. Aby zdystansować się od Clintona i zbliżyć do zwykłych Amerykanów, Gore przeniósł swój sztab wyborczy z Waszyngtonu do Nashville w stanie Tennessee. Uznano to za desperacką sztuczkę, bo wszystkim wiadomo, że wiceprezydent - syn prominentnego senatora - niemal całe swoje życie spędził na salonach stolicy.

Polityka 45.1999 (2218) z dnia 06.11.1999; Świat; s. 38
Reklama