Annie Leibovitz, sławna autorka zdjęć do kalendarza Pirelli na rok 2000, miała rzekomo, w charakterze komentarza do własnej pracy, wygłosić zdanie następujące: "Nie starałam się stworzyć niczego ponadczasowego, ale myślę, że każdy z nas zachowa Kalendarz Pirelli jako portret naszej epoki". Ponieważ Kalendarza Pirelli ani nabyć, ani tym bardziej zachować niepodobna, udałem się do Muzeum Narodowego, gdzie składające się na ten kalendarz fotografie Leibovitz są wystawione. Obejrzałem dwanaście wstrząsająco doskonałych fotosów, obejrzałem dwanaście fotograficznych aktów, które być może są same w sobie jakimś kresem czy szczytem sztuki robienia zdjęć, zachwyciłem się, choć zachwyciłem się w sposób umiarkowany (w doskonałości jest zawsze chłód), zachwyciłem się, ale za Chiny nie rozumiem, co w tych fotosach - poza być może właśnie techniczną perfekcją - miałoby być epokowego. Przecież nawet nie da się powiedzieć (ani tym bardziej udowodnić), że ciała fotografowanych przez Leibovitz kobiet to są ciała epokowe, owszem, te pięć wybranych przez artystkę tancerek, jedna płotkarka-szybkobiegaczka oraz dwie modelki dobrze świadczą o kreacyjnych możliwościach Pana Boga, być może nawet są dowodem na jego istnienie, ale wyłączności na bycie reprezentacją epoki nie mają one. Ja oczywiście ani nie polemizuję z pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia autokomentarzem wielkiej fotografki (daje mi on jedynie asumpt do powiedzenia rzeczy innych, głębszych), ani tym bardziej nie polemizuję z zestawem dobranych przez nią epokowych ucieleśnień, ja twierdzę jedynie, że epokowa cielesność nie musi pochodzić ani z nowojorskich baletów, ani z ogólnoświatowych wybiegów mody, ani nawet (tu mój opór jest mniejszy) z olimpijskich bieżni. Kto mi powie, że celem zetknięcia się z damską figurą stulecia trzeba pielgrzymować do Ameryki albo się czaić pod paryską szkołą tańca - temu odpowiem, mniejsza zresztą co.
Polityka
51.1999
(2224) z dnia 18.12.1999;
Pilch;
s. 91
Reklama