Czytam wywiad z Janem Marią Rokitą. Zbiór dosyć osobliwych wypowiedzi. O imponderabilia - podług niego "dbać może tylko prawica. Tylko ona z definicji pielęgnuje takie wartości jak religia, państwo, tradycja, bez których wspólnota nie istnieje". Jaka to definicja - tego Rokita nie wyjaśnia. Ile prawic, tyle samookreśleń. Ale oczywiście ma prawo do swojej własnej, choćby tajnej. Może jednak możliwej do wydedukowania? - Przypatrzmy się co nieco, poczynając od "tradycji".
Rokicie wydaje się, że istnieje jakaś monistyczna i absolutna tradycja narodowa. Niestety, nie jest to takie proste. We Francji ściera się takich tradycji przynajmniej siedem: dwie monarchiczne (jedna odwołująca się do Burbonów, druga do monarchii lipcowej), dość marginalna bonapartystyczna, republikańska, ojczyźniano-chadecka, mocarstwowo-autorytarna spod znaków Charlesa de Gaulle´a i lewicowa - odwołująca się do Frontu Ludowego, a nawet Komuny Paryskiej. Monarchiści lipcowi skupiają się wokół księcia Paryża, ojczyźniani chadecy walczą o rehabilitację marszałka Petaina, gaulliści odprawiają rocznicowe sabaty w Colombey-les-Deux-Eglises w miejscu zamieszkania generała etc. Każda z tych tradycji legitymuje się szczytnymi kartami historii, każdej można też jednak również wytknąć jej ciemne strony. Chadeckim mieszczanom - Vichy, republikanom - Wandeę, proburbonistom - Varennes...
Nie inaczej jest w Rzeczypospolitej. Jeśli już, raz jeszcze odwołać byśmy się musieli do trucheł, to wyliczmy te cztery: Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa i Daszyńskiego. Reprezentują one symbolicznie cztery tradycje jakże różne, żeby nie napisać wręcz przeciwstawne. Jan Maria Rokita widzi jednak tylko jedną. Konsekwentnie, gdyż ex sua definitione tylko jedna ma prawo do istnienia.