Archiwum Polityki

Władza na rykowisku

Polska polityka nie może się obejść bez łowów. Politycy chętnie załatwiają interesy i ocieplają kontakty przy akompaniamencie wystrzałów, zapachu świeżej krwi i dobrze zmrożonej wódki. Myśliwi to klan wtajemniczonych, a ten nie może się obyć bez dygnitarzy.

Stanisław Żelichowski, poseł PSL, leśnik-myśliwy, który kilka razy zasiadał w ministerialnym fotelu, wspomina, jak to kiedyś znalazł się na polowaniu pod Warszawą. Towarzystwo było doborowe: politycy, biznesmeni, duchowni, a on po dojeździe na miejsce zorientował się, że nie ma ani jednego naboju w lufie. Choć znał prawie wszystkich uczestników polowania, krępował się zwrócić o pożyczkę. Wziął więc broń bez naboi. Gdy na początku zając uszedł mu spod lufy, wyjaśnił, że pierwszemu zwierzakowi zawsze darowuje życie. Gdy sytuacja powtórzyła się pod koniec polowania, wytłumaczył, że ma w zwyczaju darować życie także ostatniemu. – Koledzy byli zdumieni. Dostałem wtedy kindżał z napisem: „Najbardziej etyczny myśliwy” – mówi Żelichowski.

Na zwykłym polowaniu minister dostałby tytuł pudlarza, którym myśliwi oceniają talenty najgorszego strzelca. Na polowaniu politycznym go nagrodzono, bo w tej zabawie zmieniają się reguły gry: nie chodzi o to, by dopaść zająca, ale by gonić go. Liczy się fakt uczestnictwa w wydarzeniu, potwierdzenie przynależności do towarzystwa.

Polskie myślistwo ma bogatą tradycję, dlatego ci, którzy teraz strzelają, mają się do czego odwołać. Polowali królowie, szlachta strzelała szaraki, arystokracja niedźwiedzie, a po nich pański przywilej przejęli włodarze PRL. Dla premiera Jaroszewicza, generałów Siwickiego i Kiszczaka polowanie stanowiło styl życia. Czesław Kiszczak, choć z powodu znacznej utraty słuchu od trzech lat nie poluje, do dziś nie może się nadziwić, że generałowi Jaruzelskiemu nie szło, choć próbował. – Do polowania i gry w brydża nigdy nie miał serca – kwituje.

We wpływowym towarzystwie ludzi władzy niejeden chciał się znaleźć.

Polityka 1.2004 (2433) z dnia 03.01.2004; Kraj; s. 28
Reklama