Koncerty, wykłady, warsztaty, projekcje filmowe, promocje książek – w sumie ponad 150 imprez o różnym charakterze złożyło się na czternastą edycję Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Koncert finałowy, na którym bawiło się kilkanaście tysięcy ludzi, na żywo transmitowano na wielkim telebimie rozstawionym w Paryżu, gdzie trwały właśnie dni krakowskiego Festiwalu. Ale sukces powoduje, że wymagania wobec imprezy rosną. Czasem słychać narzekania, że Festiwal skonstruowany jest jak pozytywka, która stale gra tę samą melodię. Wyzwaniem dla organizatorów staje się także sam Kazimierz, dawna żydowska dzielnica, którą Festiwal przed laty obudził do życia, a która obecnie stała się zagłębiem pubów i restauracji, modnym miejscem w Krakowie.
Przez lata Festiwal Kultury Żydowskiej był pieszczochem mediów. Dziennikarze nie wahali się pisać o aniołach i duchach unoszących się podczas dziewięciodniowego święta nad Kazimierzem. Dziś coraz częściej pojawiają się pytania: czy nie nadszedł już czas na zmianę formuły Festiwalu, który ze spontanicznego święta dla zainteresowanych kulturą żydowską przekształcił się w imprezę dla wszystkich. Janusz Makuch, twórca i dyrektor Festiwalu, wychował publiczność, którą niełatwo zadowolić.
Nie ma wesela bez muzyki
Siłą święta i jego znakiem rozpoznawczym jest wciąż muzyka, która była i jest bardzo ważnym elementem tradycji żydowskiej. Leopold Kozłowski, nazywany ostatnim klezmerem Galicji, potomek klezmerskiego rodu, mówi: – Bez klezmerów, czyli grajków, nie odbyło się żadne żydowskie święto. Wesele bez ich grania było jak pogrzeb bez łez. Klezmer nie tyle gra, co opowiada o losach swojego narodu.
Można czasem usłyszeć narzekania, że Janusz Makuch zaprasza ciągle tych samych wykonawców, głównie z Izraela i Stanów Zjednoczonych, że trudno się przebić muzykom z Europy (występ węgierskiego zespołu Muzsikas był atrakcyjnym rodzynkiem w tegorocznym programie), że koncert inauguracyjny w Synagodze Tempel to oficjalna nuda.