Poprzednie epidemie eboli zbierały obfite śmiertelne żniwo. Ta w 1976 r. w południowym Sudanie pochłonęła 117 ofiar, trzy kolejne w centralnej Afryce – blisko tysiąc. Teraz rozgrywa się następny akt tej tragedii, w południowym Sudanie, czyli tam, gdzie się wszystko 30 lat temu zaczęło.
W porównaniu z milionami afrykańskich ofiar wirusa HIV, gruźlicy i malarii, ebola to prawie nic. Dlaczego jednak to o niej właśnie powstał w Hollywood film z Dustinem Hoffmanem w roli głównej („Epidemia”)? Film był o tym, że bardzo zakaźny dla ludzi wirus wraz z małpką przedostał się do USA, tam zmutował i zaczął się rozprzestrzeniać drogą kropelkową – przez wdychane powietrze. Mógł wyludnić Stany Zjednoczone w ciągu kilku tygodni, czemu zapobiegł patriotycznie nastawiony, choć nie bez osobistego problemu z wirusem, profesor z laboratorium wojskowego w Fort Detrick. Odkrył jednocześnie, że nad wirusem-zabójcą już od dawna, w sekrecie i łamiąc wszelkie międzynarodowe konwencje, pracowali jego jeszcze bardziej patriotyczni i antykomunistyczni wojskowi koledzy.
To tego się boimy – że wirus z Afryki wypełznie i zagrozi nam.
Właśnie dlatego, gdy 4 lata temu niemiecka turystka po swej afrykańskiej podróży wylądowała z objawami gorączki krwotocznej, doniosły o tym media całego świata. Z jakąż ulgą odetchnęliśmy, gdy dowiedzieliśmy się, że młoda dziewczyna padła ofiarą szczególnie zjadliwej postaci malarii, nie zaś eboli.
Wirus zabija szympansy i goryle nizinne, od których najprawdopodobniej zarażają się ludzie, gdy jedzą ich mięso lub na nie polują albo gdy dojdzie do skaleczenia w trakcie oprawiania lub porcjowania zabitego zwierzęcia. Później epidemia rozprzestrzenia się nawet przez minimalny kontakt z płynami ustrojowymi chorego człowieka.